Archiwum Polityki

Miałeś, Marian, złoty róg

Gdyby przyznawali Nobla za zmarnowane szanse, Krzaklewski byłby faworytem

Mógł zrezygnować sam, na początku zjazdu; wtedy może uratowałby twarz. Ale nie. Brnął do końca z jakąś ponurą desperacją, jakby chciał wyczerpać limit wszelkich klęsk, których może doświadczyć polityk. Nie wycofał się nawet wtedy, kiedy pozostał już jedynym kandydatem i mimo tego nie wygrał wyborów. Dwie trzecie delegatów Solidarności, jego związku, głosowało przeciw niemu, a on z uporem godnym nie wiadomo jakiej sprawy pogrążał się dalej. Na co liczył? Że jeszcze raz uda mu się w korytarzowych rozmowach zmontować tymczasową koalicję, przekonać, że jest mniejszym złem. Musiał dopiero usłyszeć gwizdy i tupanie sali, by powiedzieć: rezygnuję. Tak oto dopełniła się zadziwiająca historia wielkości i upadku Mariana Krzaklewskiego. Gdyby przyznawali Nagrodę Nobla w dziedzinie zmarnowanych szans, byłby murowanym kandydatem.

Pięć lat temu miał wszystko. Przewodził pospolitemu ruszeniu prawicy, która po klęsce wyborów 1993 r. grzecznie (do czasu) skupiła się pod jego przywództwem. Wygrał wybory parlamentarne i mógł zostać premierem. Wtedy też rozpoczął się jego upadek. Chciał zostać prezydentem, powtórzyć drogę Aleksandra Kwaśniewskiego, który w 1993 r. został szefem klubu parlamentarnego zwycięskiego ugrupowania, stanął na czele komisji konstytucyjnej, ale kłopotliwe kierowanie rządem oddał komu innemu. Pojawił się tylko jeden problem: Krzaklewski był marnym politykiem. Mistrz negocjacji i intryg, spinania zantagonizowanych grup, nie miał żadnej wizji polityki i kraju, któremu chciałby przewodzić. Tak jakby chciał zostać prezydentem dla samej prezydentury. Miał wielką władzę, której nie potrafił wykorzystać. Odkładał podejmowanie decyzji. Namawiany, żeby z pospolitego ruszenia, jakim był AWS, stworzyć na fali sukcesu silną i jednolitą strukturę, zwlekał i kluczył, aż mu się wszystko zaczęło rozpadać w rękach.

Polityka 40.2002 (2370) z dnia 05.10.2002; Komentarze; s. 16
Reklama