Gdyby przyznawali Nobla za zmarnowane szanse, Krzaklewski byłby faworytem
Mógł zrezygnować sam, na początku zjazdu; wtedy może uratowałby twarz. Ale nie. Brnął do końca z jakąś ponurą desperacją, jakby chciał wyczerpać limit wszelkich klęsk, których może doświadczyć polityk. Nie wycofał się nawet wtedy, kiedy pozostał już jedynym kandydatem i mimo tego nie wygrał wyborów. Dwie trzecie delegatów Solidarności, jego związku, głosowało przeciw niemu, a on z uporem godnym nie wiadomo jakiej sprawy pogrążał się dalej. Na co liczył? Że jeszcze raz uda mu się w korytarzowych rozmowach zmontować tymczasową koalicję, przekonać, że jest mniejszym złem.
Polityka
40.2002
(2370) z dnia 05.10.2002;
Komentarze;
s. 16