Przez ponad 50 lat istnienia the National Health Service (NHS), czyli państwowa służba zdrowia, była świętą krową, na którą nikt w całej Wielkiej Brytanii nie odważył się podnieść ręki. Nawet nieustraszona prywatyzatorka premier Margaret Thatcher trzymała się od tego zwierza z daleka. Wystarczyło, aby przeciekł do prasy przygotowany w 1982 r. na zlecenie rządu konserwatystów raport o stanie służby zdrowia, by w mediach i na ławach poselskich zawrzało. Dokument ten proponował przejście od finansowania NHS z podatków bezpośrednich do systemu opartego na ubezpieczeniach zdrowotnych, składkach i opłatach.
Zwierz zaryczał i na wiele lat wystraszył potencjalnych reformatorów finansowania i funkcjonowania służby zdrowia. Plany radykalnych zmian zostały nie tyle odłożone na półkę, co znalazły się w opancerzonym sarkofagu. Skąd taka alergia nawet na sugestie poważniejszych zmian wśród Brytyjczyków, którzy już od lat są niezadowoleni z istniejącego stanu rzeczy?
Architekci brytyjskiej państwowej służby zdrowia (powstała w 1948 r.) nie zdawali sobie sprawy, ile może ona pochłaniać pieniędzy. Już w pierwszych latach istnienia jedynym sposobem na utrzymywanie jej przy życiu i jakim takim zdrowiu było wrzucanie w nienasyconą paszczę coraz większych ilości pieniędzy z budżetu. O ile na zewnątrz NHS mogła się jawić jako godna pozazdroszczenia chluba socjalistycznej wizji opiekuńczego państwa, to od kulis była to nierówna walka z silniejszym przeciwnikiem. NHS jest największym w Europie pracodawcą, który zatrudnia około 1 mln ludzi. Konsumuje przy tym 15 proc. wszystkich bezpośrednich podatków od dochodu. Kolejne rządy były zmuszane do przeznaczania coraz większych środków, by nie zdradzić naczelnej zasady NHS – że publiczna służba zdrowia musi zapewnić każdemu bezpłatny dostęp do opieki zdrowotnej.