Szkoła miała metrykę jeszcze przedwojenną. Założona została przez Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci utworzone przez Polską Partię Socjalistyczną. Polscy socjaliści, podobnie zresztą jak ich zachodni koledzy, uważali, że działalność ściśle polityczna jest tylko jedną z form przygotowań do zdobycia i sprawowania władzy. Chcieli za wszelką cenę uniknąć modelu rewolucji rosyjskiej, gdzie mniejszość przy pomocy terroru sprawowała władzę nad społeczeństwem.
Przewodniczącym RTPD był Tomasz Arciszewski, jeden z przywódców PPS, a później premier rządu polskiego na uchodźstwie, co jest najlepszym świadectwem wagi, jaką kierownictwo PPS przywiązywało do tej oświatowej inicjatywy.
Na moim świadectwie maturalnym widnieje skrót TPD, bo w 1949 r. po wyeliminowaniu PPS połączono RTPD z jej raczej fikcyjnym chłopskim odpowiednikiem tworząc Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. Rychło przekazano mu większość państwowych dotychczas szkół, co pozwoliło wyeliminować z nich nauczanie religii bez łamania zawartego w 1950 r. porozumienia państwa z Kościołem.
Szkoła była od przedwojny świecka i koedukacyjna. Świeckość nie oznaczała wojującego ateizmu, a jedynie to, że nie było lekcji religii. Gdy z innych szkół wyrzucano religię – dla nas nie stanowiło to żadnego problemu. Kto chciał, a może raczej czyi rodzice chcieli, chodził w niedzielę do kościoła, uczestniczył w nabożeństwach majowych, spowiadał się, przestrzegał postów, ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek problemy religijne pojawiały się w naszych rozmowach.
Podobnie koedukacyjność traktowaliśmy jako coś naturalnego. Większość mojej, nielicznej zresztą, klasy (w dzienniku nie było nigdy więcej niż 20 nazwisk) nie zauważyła nawet, gdy z podstawówki przeszła do szkoły średniej. To była po prostu ta sama szkoła.