Artur Urbański, inscenizator „Obróbki” Martina Crimpa w warszawskich Rozmaitościach, wyrzucił ten przedziwny dialog (i całą postać ślepego taksówkarza) z przedstawienia. Dlaczego? „Proszę mi powiedzieć, kiedy będzie zielone” – mówi kierowca. „Ma pan jakieś kłopoty z oczami?” – pyta pasażerka. „Urodziłem się niewidomy” – potwierdza szofer. Być może z najbardziej przyziemnego powodu pod słońcem: z braku miejsca. I tak dokonali ze scenografką Magdaleną Maciejewską cudu, gromadząc w pomieszczeniu wielkości zwykłego, dużego pokoju tak wiele miejsc akcji: mieszkania, biuro, wagon metra, kawałek ulicy, japońską restaurację. Rzecz jasna, nie w wymiarze realistycznych dekoracji, tylko w formie znaków, sygnałów scenicznych. Na jeszcze jeden znak – właśnie taksówki – mogło im zwyczajnie nie starczyć przestrzeni. Trudno się dziwić. Zaskoczeniem może być raczej sama decyzja realizacji utworu będącego świadectwem fascynacji angielskiego pisarza szaloną, nieprzebytą dżunglą Nowego Jorku, w ciasnej klitce, bez jakichkolwiek możliwości inscenizacyjnych, a przede wszystkim po prostu bez powietrza!
To jeden z naczelnych paradoksów dzisiejszego teatru. Z jednej strony mamy już naprawdę dobrą pogodę dla aktualnej dramaturgii: sporo premier nowo pisanych dzieł rodzimych i tłumaczonych. Statystyka gubi jednak wiedzę o tym, gdzie się owe premiery odbywają. Otóż większość z nich ma miejsce w różnego rodzaju salach kameralnych – w pomieszczeniach chałupniczym sposobem wygospodarowanych przez teatry najczęściej z dawnych malarni. Wygląda to trochę tak, jakby nowoczesna literatura sceniczna stawała się już godna zainteresowania, ale nie zasługiwała jeszcze na wstęp do salonów. Nie zawsze wynika to z bojaźliwej asekuracji; często owe salony ze swoim staroświeckim wystrojem najzwyczajniej nie pasują do klimatu nowych sztuk.