Archiwum Polityki

Sushi z cappuccino dla kowboja

W Ameryce niemal każdy jest potomkiem przyjezdnych. Skrywany kiedyś obcy akcent jest w modzie. Gdy świat czuje się zagrożony amerykanizacją, Ameryka coraz chętniej staje się wielokulturowa.

W czasie internetowego boomu na przełomie dwóch tysiącleci przyjechały do Ameryki setki programistów komputerowych z Indii i Chin. Nowa imigracja osiągnęła materialnie w ciągu kilku miesięcy poziom, na jaki poprzedni przyjezdni, głównie z Europy, pracowali nieraz całe pokolenia. Zdołali szybko opanować tradycyjnie białe, zamożne suburbia, wprowadzając swoje zwyczaje, ubiory, zapachy. Ich dzieci świetnie sobie radzą w szkole, wcale nie usiłując wtopić się w zastaną kulturę.

Na przeciwnym biegunie pod względem wykształcenia i zarobków są Latynosi – na ogół pracują na budowach, w usługach, w rolnictwie. Tworzą enklawy podobne do zamieszkanych kiedyś przez przybyszów z Włoch czy Europy Wschodniej, przekreślając dawne linie podziału na dzielnice białe i czarne. Dominuje tu religia katolicka, kuchnia etniczna i język hiszpański wspierany przez własną prasę, radio, telewizję, a przede wszystkim powszechnie krytykowane dwujęzyczne programy szkolne.

Pomiędzy tymi skrajnościami mieszczą się tysiące życiorysów przybyszów z Rosji i Europy Wschodniej, z czarnej Afryki, z rejonu Pacyfiku, każdy ze swoją receptą na szczęście, każdy ze swoją motywacją zmiany dotychczasowego życia. Po kilkumiesięcznej przerwie spowodowanej szokiem 11 września 2001 r. Ameryka znów ich przyjmuje.

Jeszcze 15 lat temu

przeciętny Amerykanin zapytany, skąd pochodziła jego rodzina, wzruszał ramionami: – To nie ma znaczenia, jestem Amerykaninem. Teraz chętnie nawiązuje do swoich korzeni. Reportaże w stylu Lonely Planet, w których bezpretensjonalny podróżnik integruje się z miejscową ludnością pijąc kumys w Mongolii, pędzi na motorze w Indonezji albo pomaga w żniwach na czeskiej wsi, biją rekordy oglądalności.

Polityka 39.2002 (2369) z dnia 28.09.2002; Społeczeństwo; s. 86
Reklama