– Odessa nie jest stolicą kraju, ale nie jest też drugim miastem Ukrainy – Eduard Gurwic z satysfakcją cytuje ulubione powiedzenie odessytów – jak sami siebie nazywają mieszkańcy miasta. Nawet za czasów radzieckich Odessa była, można powiedzieć, wolna po swojemu. – Jeśli komunistycznej propagandzie udawało się otumanić całe społeczeństwo, to u nas było to niemożliwe. Marynarze jeździli stąd w świat i widzieli, że na zgniłym Zachodzie żyje się lepiej niż w kwitnącym Sojuzie. Zresztą, kiedy się mieszka w mieście budowanym przez Włochów, Francuzów, Niemców, projektowanym przez słynnych architektów, wycyzelowanym, wypieszczonym, gdzie co krok człowiek staje z rozdziawioną gębą z zachwytu i ze złości, że to wszystko teraz popada w ruinę – w ogóle na świat patrzy się inaczej.
Odessyci z wrodzonym pragmatyzmem nie porwali się z siekierą na sierp i młot. Mniej rozmawiali o polityce, bardziej myśleli o życiu, o pieniądzach. Może dlatego i teraz radzą sobie lepiej niż inni, pracują na czarno i handlują na Siódmym Kilometrze, zwanym także Polem Cudów, największym targowisku Europy.
Spór o Lenina
Eduard Gurwic, kiedy był merem Odessy, zarządził wywiezienie z miasta 147 pomników komunistycznych idoli, z których 104 przedstawiały Lenina. Tylko jeden Lenin oparł się Gurwicowi, potężny, ustawiony na Kulikowym Polu. – Nie miałem nad nim władzy, bo stanął na mocy decyzji Centralnego Komitetu KPU i rady ministrów, więc Kijów musiał wyrazić zgodę na eksmisję – wspomina. Zwrócił się do ówczesnego premiera Marczuka o pozwolenie, a ten spuścił decyzję na ówczesnego gubernatora obwodu Rusłana Bodełana. Ten uznał pomysł za zamach na świętość i wysłał na Kulikowe Pole milicję, by dzień i noc chroniła Lenina.