Kiedy Jack Nicholson odczytał najważniejszy tegoroczny werdykt Amerykańskiej Akademii Filmowej, na widowni Kodak Theatre rozległy się gwizdy. Niezbyt głośne wprawdzie, ale jednak bardzo znaczące – jak wiadomo bowiem, podczas tej ceremonii publiczność ma bić brawo i wyrażać zachwyt. Tym razem troszkę wyszła z roli. Zdziwienie było tym większe, iż dosłownie od pierwszej sekundy gali pojawiały się aluzje sugerujące, kto zostanie bohaterem wieczoru. Już w pierwszej scenie zobaczyliśmy namiot z „Brokeback Mountain”, z którego wychylił się Bill Crystal, informując, że w tym roku nie poprowadzi imprezy, bo ma inne zajęcia. Wówczas za jego plecami pojawił się mężczyzna, zresztą Murzyn. Od razu zrobiło się wesoło.
Potem w zasadzie było tak jak zawsze: rewia mody pań wręczających statuetki, podziękowania obdarowanych – w tym roku skrócone, ale i tak za długie. W rezultacie uroczystość trwała 3,5 godziny, czyli w normie. Odkryciem miał być nowy prowadzący, komik Jon Stewart, którego satyryczny i politycznie niepoprawny program „The Daily Show” Amerykanie ponoć uwielbiają, zwłaszcza widzowie do 35 roku życia, i o to chyba w tym wyborze chodziło. Ceremonia oglądana na całym świecie zaczęła nudzić samych Amerykanów, zwłaszcza młodzież, i trzeba było zrobić coś, żeby zatrzymać ich przed ekranem. Stewart wypadł jednak blado.
Gdyby przyznawano Oscary za ceremonie oscarowe, to ta ostatnia, 78 z kolei, nie zasługiwałaby nawet na nominację. Na szczęście filmy tego roku były lepsze od gali. W głównej piątce nominowanych do najbardziej prestiżowego Oscara znalazły się dzieła podejmujące tematy polityczne, społeczne i obyczajowe. Przypomnijmy, iż o miano najlepszego filmu ubiegały się, oprócz zwycięskiego „Miasta gniewu”, „Brokeback Mountain”, „Capote”, „Good Night and Good Luck” oraz „Monachium”.