Na premierę „Pianisty” szedłem z trwogą. Nie jestem bowiem zwolennikiem przenoszenia Holocaustu na celuloid. Kino nie wydaje mi się dla takiej tragedii medium odpowiednim. Oglądanie Holocaustu, nawet na ekranie, w innej pozycji niż na kolanach, a tym bardziej w wygodnym fotelu Filharmonii Narodowej, w smokingu i pod muchą, wydaje mi się świętokradztwem. Książkę Szpilmana uważam za świetną, napisaną niezwykle obrazowo, i obawiałem się, czy nawet taki mistrz jak Polański potrafi ją oddać. Ponadto, co innego oglądać film o Zagładzie, gdy jest się pięćdziesięcioletnim szczeniakiem, urodzonym po wojnie, i nigdy się tego nie doświadczyło, a co innego, kiedy człowiek nie tylko to wszystko przeżył, ale dziwi się, że nadal żyje. Kiedy na filmie zaszczuty Szpilman wsuwa się za szafę w składzie hydraulicznym, czułem się jak gdybym to ja ukrywał się we wsi Rejentówka koło Radzymina. W sumie powodów do obaw miałem aż nadto i sądziłem, że nawet obecna na sali rodzina Szpilmanów, pan prezydent, premier, marszałkowie (były i obecny) Sejmu, ministrowie spraw zagranicznych, kultury i innych resortów, Andrzej Olechowski, „am-ba-sa-do-ro-wie” – jak pisał poeta – a także Andrzej Wajda, Daniel Olbrychski, tout le monde, i my wszyscy, którzy trzymaliśmy kciuki, zamiast światowej premiery będziemy świadkami wszechświatowej klapy. Tym bardziej że wśród pierwszych recenzji były i powściągliwe, a nawet krytyczne. Miałem szczęście, gdyż nie siedziałem za Andrzejem Olechowskim ani za Waldemarem Dąbrowskim, lecz za KTT, co umożliwiło mi obejrzenie filmu. Film oglądałem z zapartym tchem i z dużą ulgą. Najbardziej obawiałem się fałszu – wszak od Holocaustu do Hollywoodu tylko jeden krok. Czuliśmy się bowiem jak na premierze w Hollywood – wejście do Filharmonii było rzęsiście oświetlone, zajeżdżały eleganckie limuzyny, z których wysiadały znane twarze, kosztowne kreacje oraz misterne fryzury.