Grzegorz Kołodko twierdzi, że reformując nader kosztowny system rent i emerytur rolniczych budżet mógłby zaoszczędzić 3,5 mld zł. Wicepremier już raz w 1996 r. przegrał z PSL batalię o reformę Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, do której rocznie budżet dopłaca 16 mld zł. Suma składek samych zainteresowanych wynosi ledwie 1,2 mld zł. Przegrywał ją, zresztą, każdy minister finansów, który ośmielił się wspomnieć o konieczności nikłego choćby uzależnienia wysokości składek emerytalnych od osiąganych dochodów. Lobby chłopskie walczy bowiem o swoje interesy nie za pomocą argumentów, ale demagogii i nośnych haseł, że „rząd szuka oszczędności na najbiedniejszych, czyli rolnikach”. Konieczna reforma KRUS rolników najbiedniejszych pozostawiłaby w spokoju i budżet nadal dopłacałby 94 proc. do ich emerytur i rent. Ich roczna składka wynosi bowiem zaledwie 856 zł. Warto pamiętać, że pracownik, którego zarobki nie przekraczają płacy minimalnej, odprowadza rocznie na ZUS aż 2,2 tys. zł. Fiskus odbiera mu też 19 proc. dochodów w ramach PIT, którego rolnicy nie płacą. Tak jak nie płacą składki na zdrowie.
Ale nawet nie to jest najbardziej bulwersujące. Otóż rolnik, który ma kilkadziesiąt (jak obecny minister rolnictwa), kilkaset (jak poprzedni minister rolnictwa Artur Balazs) czy nawet kilka tysięcy hektarów (jak na przykład były poseł Samoobrony Ryszard Bonda) – także płaci tyle samo co posiadacz jednego hektara. Ochronę jego zdrowia i ewentualne pobyty w szpitalu także finansują nierolnicy. Jeśli rolnik ten jest wielkim i bogatym przedsiębiorcą, bo oprócz ziemi ma także firmę i prowadzi działalność gospodarczą, to nadal korzysta z nieuzasadnionej hojności państwa.