Przezwisko glina nie wywodzi się z gwary przestępczej, bo daremnie go szukać w XIX-wiecznych i pochodzących z początku XX w. zbiorkach złodziejskiego slangu. Nie znał tego określenia także Nachalnik, dobry znawca języka urków, bo nie użył go ani razu w swojej autobiografii czy też w środowiskowych powieściach.
Witold Doroszewski w wielotomowym „Słowniku języka polskiego” wyraz „glina”, kwalifikowany jako pochodzący z gwary miejskiej, wywodzi od lepkich rąk, a więc zgodnie z etymologią ludową. Stefan Wiechecki, mający niezwykle uczulone ucho na język warszawskich przedmieść, już w pierwszych felietonach niejednokrotnie pisał, że „ma się rozumieć, gdy zrobiła się draka – zaraz gliny przylecieli”. Tak mówili Teoś Piecyk i Walery Wątróbka oraz wielu dawniejszych synów Targówka. Onże Wiech pisał gdzieś, że dlatego się mówi glina, bo jak się w nią wdepnie – trudno się potem odlepić. Są to jednak etymologie dość naiwne i dlatego mało przekonujące.
Za pierwszych policjantów można uznać żołnierzy
z chorągwi marszałka wielkiego koronnego, który to urząd w I RP miał kompetencje zbliżone do współczes-nego ministra spraw wewnętrznych. Tzw. węgrzy dawali baczenie, by w mieście nie zdarzały się zakłócenia spokoju publicznego, by szlachta nie cięła się szablami, by – jak to stanowiły przepisy – „nie wydarzały się żadne bójki, zwady, krzyki”.
„Był to – jak zaświadcza Antoni Magier, jeden z pierwszych varsavianistów – lud zbierany, krępy, silny, gdy przyszło pijanych wyprowadzać z szynkowni, i nieraz dość zwinny do chwytania złodziei”. A ksiądz Jędrzej Kitowicz, inny świadek epoki, uzupełnia: „Kogo zdybali na ulicy, huczącego po capstrzyku albo w szynkowni, lub przez podłość odzienia albo źle daną na pytanie odpowiedź porozumienie dobre o sobie sprawującego, zabierali na swoje haubwachy, a nazajutrz do marszałkowskiej Kordygardy, przy Bramie Nowomiejskiej będącej, z której po justyfikacji przed sądem marszałkowskim uczynionej, zapłaciwszy żołnierzom komorne albo też odebrawszy karę zasłużoną, bywali wypuszczani”.