Kiedy wyszło na jaw, że na plebanii diecezji warszawsko-praskiej doszło do ustaleń między PiS, LPR i Samoobroną ratującymi Sejm przed skróceniem kadencji, arcybiskup Głódź wykazał wstrzemięźliwość: – Nie potwierdzam, nie zaprzeczam – mówił dziennikarzom, którzy chcieli poznać szczegóły tej operacji. Odmówił nawet redakcji diecezjalnego tygodnika „Idziemy”. – Szef uznał, że jeszcze nie pora – opowiada ks. Henryk Zieliński, redaktor naczelny pisma.
– Bez niego pakt pewnie by nigdy nie powstał. Arcybiskup generał przejął rolę dowódcy jak na polu walki. Dlatego dokument nazwano paktem, jak na wojsko przystało. Głódź stał się jego gwarantem, może zakładnikiem – spekuluje polityk zaprzyjaźniony z arcybiskupem.
Andrzej Lepper, jeden z sygnatariuszy paktu, uważa, że arcybiskupem kierowała troska o państwo. – Inicjatywa była wspólna, ekscelencja użyczył miejsca: uznał, że warto się zaangażować i zachęcić do porozumienia. Lepper przypomina częste kontakty z Głódziem z czasów, kiedy biuro Samoobrony mieściło się przy ul. Długiej, po sąsiedzku z ordynariatem polowym. – Ma żyłkę do polityki, jest dobrze poinformowany. Teraz chciał wiedzieć, czy rząd i parlament przetrwają – i dodaje, że grono było szersze, na Pradze byli także dwaj biskupi (Pacyfik Dydycz z Drohiczyna, Stanisław Stefanek z Łomży) oraz ojciec Tadeusz Rydzyk.
Prawy do lewego
Część obserwatorów uważa, że Głódź odczytał jedynie sygnał, jaki wyszedł z Episkopatu: wcześniej arcybiskup Gocłowski próbował pomóc koalicji PiS i Platformy.
Zdaniem innych nie powinien mieszać się do polityki, do walki o władzę, bo nie taka jest rola Kościoła.