Pomysł, by w czterechsetną rocznicę urodzin Rembrandta zorganizować artystyczne spotkanie malarza z najpoważniejszym konkurentem do miana mistrza epoki (wtrącić by się jeszcze mógł ewentualnie Rubens), jest zaiste intrygujący, choć może nie aż tak bardzo oryginalny. Wszak już w 1762 r. książę Francesco Algarotti nazwał Caravaggia włoskim Rembrandtem, a w kolejnych stuleciach nie brakowało też porównań w drugą stronę, typu Caravaggio Północy. Oczywiście, takie zgrabne skojarzenia nieuchronnie skłaniają do porównań.
Od sławy do zapomnienia
Zacznijmy zatem od życiorysów. Obaj ci wielcy twórcy wcześnie zaczęli przygodę ze sztuką. Caravaggio trafił jako uczeń do pracowni malarskiej mając 13 lat, Rembrandt – 15. Obaj posmakowali za życia sławy i zaszczytów, obaj też umarli w biedzie, zapomnieniu i samotności. Jeden tworzył we Włoszech, drugi w Holandii i żaden z nich nie przekroczył w życiu magicznej granicy Alp, dzielącej od siebie dwa wielkie światy sztuki – Północy i Południa. O ile jednak Caravaggio sporo włóczył się po Półwyspie Apenińskim, Sycylii i Malcie, o tyle Rembrandt nie wyściubił nosa poza dwa, nieodległe od siebie, miasta: rodzinną Lejdę i Amsterdam. Caravaggio, narwaniec i awanturnik, nigdy nie założył rodziny, a wielu historyków sztuki sugeruje wręcz, że to z powodu jego orientacji seksualnej (mają o tym świadczyć m.in. liczne i dwuznaczne w wyrazie portrety młodych chłopców, które wyszły spod jego pędzla). Rembrandt, zgryźliwy domator, przeciwnie – pędził przykładne mieszczańskie życie z dwiema kolejnymi kobietami (Saskia i Hendrickje) i obie pochował, podobnie zresztą jak czwórkę swoich dzieci.