Pomysłowość do intrygi wykazał Sosnowski w swoim debiutanckim „Apokryfie Agłai” (2001) – utworze z pogranicza science i political fiction. Kilka miesięcy później opublikował, nieco przegadaną, ale nie pozbawioną nostalgicznych uroków, powieść „Wielościan”. Obie te książki dowodziły, że w polskiej literaturze pojawił się pisarz obdarzony niezwykłą inwencją i własnym językiem. Zwłaszcza to drugie wydaje się warte podkreślenia, bo przecież niemało trzeba talentu, żeby konkurując z Pilchem czy Chwinem stworzyć indywidualny, a zarazem naprawdę dobry styl – przylegający do świata, zaciekawiający, bogaty i wcale nie namolny.
Trzecia książka Sosnowskiego, zbiór opowiadań zatytułowany „Linia nocna”, potwierdza dobre wspomnienia i rozliczne wątpliwości, jakie wzbudziły książki poprzednie. To istny fajerwerk pomysłów, feeria konceptów, popis umiejętności narracyjnych i stylistycznych. Jeśli ją z czymś porównać, to może z układaniem puzzli albo stawianiem pasjansa. Że pochwała brzmi dwuznacznie? To dobrze – tak właśnie powinna brzmieć. Po przeczytaniu opowiadań Sosnowskiego zostaje bowiem dwojakie wrażenie: satysfakcja czytelnicza i poczucie jałowości. Podziwiamy autora, który potrafi pisać niemal w każdym gatunku, który ma dar zaglądania pod podszewkę rzeczywistości i autentyczną umiejętność udziwniania świata, ale równocześnie narasta w nas poczucie znużenia. Wszystko jest tu zbyt łatwe, zbyt powtarzalne, a przede wszystkim zbyt wygodne.
Wygoda bierze się z podporządkowania utworów jednej tezie, która czyni z nich wszystkich wariacje na ten sam temat. A teza brzmi mniej więcej tak: są takie chwile, gdy nasza najzwyklejsza, najbardziej codzienna rzeczywistość ulega zagładzie pod wpływem nic nie znaczącego wydarzenia.