Dwa takie morderstwa – van Gogh, a wcześniej Fortuyn – w ciągu dwóch lat w kraju słynącym z otwartości, to dużo. Holandia zaczyna się bać. Ludzie przestają odróżniać normalnych Marokańczyków od podejrzanych o terroryzm.
Gniew szuka sobie ujścia. Od feralnego wtorku, 2 listopada, doszło do prób podpalenia kilku meczetów w różnych miastach i do zamachu bombowego na islamską szkołę podstawową w Eindhoven (nikt nie ucierpiał – eksplozja nastąpiła wczesnym ranem). Policja zatrzymała część sprawców i wystawiła straże przed wszystkimi ważniejszymi budynkami publicznymi w użytkowaniu muzułmanów. Ośrodek dla imigrantów w Amsterdamie oblano czerwoną farbą, ściany meczetu w Rotterdamie oblepiono plakatami z rysunkami świńskich łbów.
Holandia wciąż rozpamiętuje dzień, w którym zginął Theo van Gogh. Jechał na rowerze do studia filmowego we wschodniej części Amsterdamu. Był kwadrans przed dziewiątą rano. Do filmowca podjechał rowerzysta w tradycyjnej muzułmańskiej dżalabiji. Oddał sześć lub siedem strzałów. Van Gogh przejechał z rozpędu przez tory tramwajowe i runął na ścieżkę rowerową biegnącą wzdłuż Linnaeusstraat. Napastnik dwukrotnie ugodził nożem leżącego i oddalił się. Na widok zbliżających się policjantów rzucił się do ucieczki w głąb miejskiego parku. Wywiązała się ostra strzelanina. Ranny w nogę napastnik został zatrzymany, rozbrojony i odwieziony do szpitala więziennego. Theo van Gogh miał 47 lat. Jego zabójca, Marokańczyk z podwójnym obywatelstwem, Mohammed B. jest od niego młodszy o 21 lat.
Van Gogh, prawnuk brata słynnego malarza, mówił o sobie: Jestem wesołym wiejskim przygłupem, zawodowym małolatem, zatwardziałym reakcjonistą. Zignorował groźby śmierci za wyreżyserowanie krótkiego filmu „Poddaństwo”. Tytuł jest wieloznaczny.