Przed referendum w czerwcu 2003 r., a także przed samym wstąpieniem w maju dwa lata temu, część prawicy – z LPR i Radiem Maryja na czele, ale też z udziałem Samoobrony i wielu małych radykalnych środowisk – rysowało scenariusze tak czarne, że przystąpienie do Unii wydawało się czynem nieomal zbrodniczym i antypolskim.
W ulotkach LPR wejście do Unii określano jako nową kolonizację niemiecką, grożono utratą suwerenności, wykupieniem polskiej ziemi, pogorszeniem stosunków z USA, bankructwem większości polskich firm i ośmiomilionowym bezrobociem. Przekonywano, że polski rząd nie będzie mógł prowadzić samodzielnej polityki monetarnej, że wejście do strefy euro jest natychmiast przymusowe, a wystąpić z Unii już nie można do końca świata. I być może największe głupstwo, bo najszybciej zweryfikowane: że nie będzie w krajach Unii pracy dla Polaków.
Unia jawiła się jako „masoński bezbożny pomysł”, założona w interesie Niemców, „którzy Polaków nienawidzą i nie jest to żadna tajemnica”. Narodowcy wbrew oczywistym faktom twierdzili, że Jan Paweł II nie poparł idei integracji, choć ją poparł. W fikcyjnej pocztówce kolportowanej przez działaczy LPR można było przeczytać ostrzeżenia dla mamusi z Białorusi, aby do Unii nie przyjeżdżała, bo tam szaleje eutanazja i ubezpieczalnia już się o nią pytała. „To tyle, bo idę po zasiłek” – kończył niejaki Zdzisiek, narzekając że pracy nie ma, „ale mówią, że będzie”.
Pojawiały się plakaty zachęcające, że „będzie praca u bauera”, a „każdy Polak po wejściu do Unii dostanie mercedesa... do umycia”. Na innym Pinokio z długim nosem zapewniał, że „w UE będzie lepiej”. Unijne gwiazdki wieszano na szubienicy albo wpisywano w nie swastykę, albo dorysowywano wędkę, na którą złapie się prostoduszna Polska, wszak „w każdej przynęcie tkwi haczyk”.