Tu Bońda. Konrad Bońda – powiada automatyczna sekretarka w telefonie dr. Konrada Bońdy z pogotowia na warszawskiej Woli, gdy ten w locie chwyta kurtkę.
Zaskrzeczał megafon: – R 21! R 21! To erka pod dowództwem Bońdy, karetka największa, do przypadków najcięższych. To wezwanie w kodzie pierwszym. Minuta na wyjście. Osiem minut na dojazd w mieście.
Nikt nikogo nie nawołuje. Ekipa wymieciona z łóżek, sprzed telewizora, z kuchni, siedzi już w karetce. Kogut. Jazda. Wola, ścięta mroźnym świtem, śpi jeszcze.
Godz. 6.10, palpitacja
Noclegownia dla bezdomnych, parterowy barak. Owinięte w koce sylwetki z wolna gramolą się z prycz. Zgłoszenie: serce, palpitacja. Pana A. do karetki odprowadza senny wzrok sąsiadów. Przewóz do szpitala. Zgłoszenie standardowe. Karetka nie lubi takich zgłoszeń. Ot, medyczna taksówka.
Bywa jednak i tak, opowiada w drodze do szpitala przy ulicy Kasprzaka ekipa R 21, że do noclegowni jedzie się do trzydniowego już trupa. Bezdomna śmierć przemyka jakby bokiem, niezauważenie dla innych.
Nie tak jak w kanałach ciepłowniczych na Żeraniu, Beverly Hills dla bezdomnych nurków. Tu odnotowuje się skrupulatnie każde zejście. Bo to top adres. Przestrzega się tu zasad higieny – nie wolno w kanałach się załatwiać. Kanały mają sale lepsze, korytarze gorsze. Na te pierwsze, jakby kto tam umarł, trzeba się zapisywać. Podziemna mieszkaniowa spółdzielnia ma swój styl.
Najczęstsza przyczyna zgonu bezdomnego: w nadmiarze spożyty turboptyś. Winopodobny alkohol nazywany tak od kształtu butelki.
Ale są i inni alkoholicy. Naziemni. Ogoleni, umyci, ubrani dobrze, tylko zawsze ciut za ciepło. Bo alkohol wyziębia. Więc jeśli człowiek pije chronicznie, zawsze jest niedogrzany.