„Nauczyłem się od Simone Weil, że nie trzeba się bać sprzeczności” – powiedział Miłosz w „Autografie”. Ale nasza publiczność chyba nie lubi sprzeczności. Miłosz „Traktatem” nie ułatwił jej duchowego życia, fakt. Napisał coś, co wychodzi poza schematy, do jakich przyzwyczaja polska szkoła i jakimi obraca polska krytyka literacka.
Kto pamięta dwa wcześniejsze „Traktaty” Miłosza – „moralny” i „poetycki” – odnajdzie bez trudu ten sam rytm i kierunek natarcia. Miłosz był i pozostał politycznym moralistą, nawet kiedy pisze o Bogu, samotności i śmierci. Ten „Traktat” – wydany właśnie w tomie „Druga przestrzeń” w krakowskim Znaku – choć stawia kwestie śmiertelnie poważne, wymyka się interpretacjom nieczułym na autoironię.
Miłosz chce „Traktatem” złożyć dziękczynienie i „pożegnać dekadencję, w jaką popadł poetycki język mego wieku”. Nie pisze ze strachu przed śmiercią ani z konformizmu względem Kościoła, tylko z wewnętrznej potrzeby, by bronić sensu „niemożliwego bez absolutnego punktu odniesienia”. On, socjał, broni niczym rasowy konserwatysta zmysłu metafizycznego, a zarazem potępia „diabelską teologię Darwina”. Niech się jednak nie cieszą antyewolucjoniści: potępia ją, bo „głosi triumf silnych i przegraną słabych, co jest dokładnie programem diabła”.
Niech się też nie radują ci, co by chcieli w „Traktacie” zobaczyć Miłoszową Canossę. Poeta nie wyrzekł się zainteresowania wszelką wiedzą tajemną, hermetycznym Mickiewiczem (więcej o tym w niewznawianej, o ile wiem, książce Zdzisława Kępińskiego „Mickiewicz hermetyczny”, PIW, 1980 r.) czy buddyzmem.