Archiwum Polityki

Do uboju!

Gdy odkryto w Polsce pierwszą wściekłą krowę, padły od dawna niesłyszane ostrzeżenia przed mięsem „pochodzącym z nielegalnego uboju”. Pamiętajmy, że dzięki temu procederowi mieliśmy w ogóle co położyć na polski talerz przez prawie pół wieku.

Mięso praktycznie przez cały okres PRL było czułym barometrem tak sytuacji gospodarczej jak i nastrojów społecznych, deficytowym produktem strategicznym, o który potykała się praktycznie każda rządząca ekipa. Nic też dziwnego, że przez chlewiki i obory przebiegała jedna z ważniejszych linii frontu wojny gospodarczej, prowadzonej przez władze. Jak też na wojnie bywa, ofensywy mieszały się z dłuższymi okresami – najczęściej pozornego – spokoju.

Bezpośrednio po wojnie mięso znalazło się z oczywistych powodów w sferze zainteresowań instytucji zajmujących się „spekulacją”, ale bynajmniej nie w jej centrum. Np. przez pierwszy rok nielegalny ubój jest zauważalny w sprawozdaniach raczej pod kątem zachowania minimum higieny. Zaczęto zwracać nań większą uwagę od początku 1946 r., kiedy narastający kryzys aprowizacyjny zmusił do wprowadzenia tygodniowo aż trzech dni bezmięsnych w żywieniu zbiorowym i handlu.

Kary były dotkliwe,

a kontrole masowe. Rozpoczęta pod koniec lat czterdziestych „bitwa o handel” (prowadząca de facto do jego upaństwowienia), obejmująca również sklepy masarskie, doprowadziła tylko do wzrostu (i profesjonalizacji) pokątnego uboju. Pozbawieni pracy rzeźnicy wędrowali bowiem od wsi do wsi, oferując „usługi” na miejscu. Na brak zajęcia nie narzekali, gdyż przy coraz bardziej pustych sklepach mieszkańcy miast przejęli na siebie niemałą część zadań aprowizacyjnych. „Ludzie pracy (3–4 osoby) – informował w listopadzie 1948 r. urzędnik gdańskiej komisji antyspekulacyjnej – składają się i biją na własne potrzeby”. Wtedy też rozpoczął się proces odgrywający – jak sądzę – w dziejach peerelowskiego obrotu mięsem rolę szczególną.

Polityka 33.2002 (2363) z dnia 17.08.2002; Historia; s. 64
Reklama