Instytut Turystyki podaje, że wśród cudzoziemców, którzy przebywają w Polsce dłużej niż jeden dzień, najliczniejsza grupa przyjeżdża w interesach. Polska nie jest, niestety, turystyczną mekką. Widać to zwłaszcza w Warszawie: w czasie weekendów dobre hotele, w których zatrzymują się biznesmeni, świecą pustkami. Stolica ma dla nich niewiele atrakcji. Dużym centrum prawdziwej turystyki jest jedynie Kraków.
Naturalną koleją rzeczy najwięcej luksusowych hoteli powstaje w Warszawie. W 1989 r. zaczęły przyjmować gości Holiday Inn i Marriott, w 1993 r. – Sobieski i Mercure. W 1996 r. otwarto Sheraton. Inwestorzy nie mieli powodu do narzekań: w tym samym roku wykorzystanie obiektów tej klasy szacowano w Warszawie na 70 proc.
– Hotele są dochodowe, jeśli wykorzystanie miejsc nie spada poniżej 40–50 proc. – twierdzi Krzysztof Łopaciński, dyrektor Instytutu Turystyki. – Jeśli jest większe niż 55 proc., zaczyna rosnąć zainteresowanie inwestowaniem. W połowie lat dziewięćdziesiątych było znacznie większe nie tylko w Warszawie, ale także w Krakowie i Trójmieście.
Optymizm na wyrost
Wtedy właśnie zapadły decyzje, które spowodowały obecny boom. Budowę hoteli zapowiedziały wielkie zagraniczne sieci i firmy polskie, nie tylko zresztą hotelarskie. Na przykład duży warszawski inwestor mieszkaniowy J.W. Construction założył sieć Hotele 500, która zbudowała już dwugwiazdkowe obiekty w Zegrzu pod Warszawą, Strykowie koło Łodzi i Tarnowie Podgórnym koło Poznania.
Zagraniczne sieci ruszyły do Polski ławą. Niektóre bez rozgłosu. Np. norweska firma Qubus zbudowała już 5 trzygwiazdkowych hoteli (w Gorzowie, Zielonej Górze, Legnicy, Głogowie, Złotoryi).