Archiwum Polityki

Apel poległych

Półtora miesiąca po tragedii ulotki z nagłówkiem „Missing” – „Zaginiony” naturalną koleją rzeczy odpadają ze ścian, słupów ogłoszeniowych i sklepowych wystaw. Ale przy szpitalu Świętego Wincentego wciąż pracują ochotnicy, którzy przylepiają je na nowo, przynoszą kwiaty i świeczki. Spragnieni głębszego sensu wydarzeń z 11 września do ulotek dolepiają refleksje na temat kondycji ludzkości. Na Greenwich Street, tuż przy szpitalu, dowieszono żółtą szarfę z instrukcją dla zagubionego w obliczu katastrofy społeczeństwa. Po pierwsze: poznaj wszystkich swoich sąsiadów. Po drugie: wyjdź do pralni i do biblioteki, uśmiechnij się. Po trzecie: kup psa, wyjdź z nim na spacer, poznaj innych właścicieli psów z okolicy. Po czwarte: zostań wolontariuszem, zrób coś dla drugiego. Po piąte: zacznij żyć tak, jakby następny dzień był twoim ostatnim. Twoje życie będzie bardziej wartościowe.

Stary fotograf z Chelsea na południu Manhattanu żałuje, że Ameryka to rozwarstwiony, wielokulturowy kraj. Przeżarty tanim marketingiem. Nie ma nawet sposobu, żeby wspólnym rytuałem wyrazić żal po zmarłych. Nawet teraz, tak jak w przypadku zaginionych zwierząt domowych, kursów jasnowidzenia dla każdego, anonsów nowego klubu nocnego, ofiary masowej zbrodni prezentowane są za pomocą tanich kolorowych kserokopii.

Ulice Nowego Jorku pełne są ulotek ze skopiowanymi fotografiami tych, którzy 11 września nie wrócili do domu. „Szukamy syna, córki, męża, narzeczonej. Potrzebujemy Twojej pomocy” – wołają ze ścian budynków rozpaczliwe anonse.

Zaczęło się od rzecznego nabrzeża nr 94 przy 57 ulicy, gdzie powstało Centrum Pomocy dla Rodzin Ofiar, uniwersyteckiego Union Square, szpitala św. Wincentego w Greenwich Village, okolic metra na Times Square. Potem opisane szczegółowo twarze zaginionych wylały się na całe miasto.

„Każdy z przechodniów – napisał ktoś w „New York Timesie” – przywiązuje się szczególnie do jednej osoby, jednej twarzy, co nie jest trudne, bo przyciąga ona wzrok zza każdego rogu”. Jeśli chodzi o mnie – moim człowiekiem został Mark Rasweiler, starszy uśmiechnięty mężczyzna. Jego plakat pojawił się na ulicy jako jeden z pierwszych. Rodzina przygotowała go już we wtorek po południu. Ponieważ córka pracowała w firmie graficznej – nie było problemu z rozlepieniem pięciuset egzemplarzy. Marka Rasweilera traktuję już jak starego kumpla.

Pierwsze ulotki pokazywały zaginionych sfotografowanych w sytuacjach domowych. W najlepszych wydaniach. Roześmianych, zadowolonych. Josephine znad różowego urodzinowego tortu ze świeczkami. Brzuchaty Peter w stroju golfowym.

Polityka 44.2001 (2322) z dnia 03.11.2001; Raport; s. 3
Reklama