Europejska Unia Monetarna (EMU), czyli strefa euro – nowego wspólnego pieniądza, obejmuje na razie 12 państw, ale jest nadzieja, że w miarę dobrych doświadczeń będzie się powiększać zarówno o tych, którzy będąc już w UE woleli poczekać, jak i tych, którzy do UE dopiero wstąpią, jak np. Polska. Wspólny pieniądz niesie z sobą zarówno korzyści czysto praktyczne, jak i możliwość natychmiastowego porównania, co jest tańsze (tak właśnie został użyty w naszym zestawieniu), uproszczoną księgowość i w ogóle obniżenie kosztów transakcji na obszarze, gdzie intensywnie się handluje – jak i głębsze, w postaci pełniejszego zespolenia 300 mln ludzi, obywateli państw członkowskich.
Euro oznacza, co do tego nie ma dwóch zdań, zaostrzenie konkurencji między podmiotami gospodarczymi krajów EMU. Podmiotami, a nie narodami, bowiem przedsiębiorstwa i spółki coraz częściej będą się dobierały na podobnych zasadach jak dzisiaj drużyny piłkarskie: z kim się lepiej gra, a nie jaki kto ma paszport. Lepsza drużyna będzie wypierać z rynku słabszą, zmuszać ją do szukania innej niszy, ale i tam będzie konkurencja. Co w takim razie ze słabeuszami? To samo co teraz przy skali narodowej: nie ma ustroju, gdzie wszyscy są wygrani. Będą więc i bezrobotni, będą klienci opieki społecznej, będą ludzie z poczuciem niezawinionej krzywdy, jaka ich spotyka.
Dlatego poparcie dla Unii i dla wspólnego pieniądza wcale nie jest jednogłośne ani nawet przygniatające. Choć wpływają na nie różne czynniki, od sentymentów po obawy, w niektórych krajach tylko parę procent dzieli euroentuzjastów od eurosceptyków (ramka). Norwedzy w referendum odrzucili członkostwo w UE, Duńczycy też i dopiero w drugim podejściu zgodzili się na wspólny rynek, ale na wspólny pieniądz już nie, podobnie Anglicy nie chcą na razie zrezygnować ze swego funta, a Szwedzi z korony.