Bush od początku zapowiadał, że wszystko będzie robić inaczej niż jego demokratyczny poprzednik Clinton i dotyczyło to także Bliskiego Wschodu. Fiasko rozmów w Camp David dostarczało argumentów dla powściągliwości. Wielogodzinne rozmowy Clintona z Netanjahu i Barakiem zastąpiła polityka trzymania się od konfliktu na dystans. Postawa Busha szczególnie rozczarowała Palestyńczyków, którzy stawiali na niego, pomni rezerwy wobec Izraela okazywanej przez jego ojca (jego sekretarz stanu Baker zasłynął zdaniem: „Chrzanić Żydów, oni i tak na nas nie głosują”). Bush junior tymczasem jeszcze jako gubernator Teksasu odwiedził Izrael i był zaskoczony jego geograficzną kruchością.
Pułapka „doktryny Busha”
Po 11 września prezydent zadeklarował poparcie dla powstania państwa palestyńskiego, ale ogłosił także swoją słynną doktrynę zrównującą z terrorystami wszystkich, którzy im pomagają. Premier Szaron tylko na to czekał – rozpoczął pacyfikację Zachodniego Brzegu, co sprowokowało do odwetu Jasera Arafata i zepchnęło go na pozycje bliskie islamskim ekstremistom. „Doktryna Busha” okazała się pułapką – ujęcie konfliktu w czarno-białych kategoriach wojny z terroryzmem nie pozwalało na krytykę poczynań Izraela i zmuszało do jednostronnego piętnowania Arafata jako sprawcy rozkręcenia przemocy. Skutki były fatalne: kraje arabskie po kolei odsuwały się od Waszyngtonu, sugerując możliwość wycofania się z koalicji antyterrorystycznej.
Wobec tej groźby USA poparły rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ, wzywającą Izrael do wycofania się z miast na Zachodnim Brzegu, ale tego samego dnia Bush ponownie zaatakował Arafata i wyraził poparcie dla działań Szarona. W Ameryce rozległ się chór krytyki prezydenta. Dziennik „Washington Post” nazwał bierność wobec Bliskiego Wschodu „historycznym błędem”, a Zbigniew Brzeziński powiedział, że Bush uprawia politykę „strategicznej niespójności”.