W minionej dekadzie Polacy nakręcili w Stanach dziesiątki filmów. Ich wkład w rozwój imperium amerykańskiej rozrywki jest trudny do przecenienia. Jack Nicholson żartując z sukcesu Polaków powiedział, że bez ich udziału nie wyobraża sobie przyzwoicie sfotografowanego filmu. Cokolwiek by o ich wyczynach myśleć, jedno nie ulega wątpliwości. Chcą z nimi pracować najlepsi.
Masowi i kultowi
O talentach naszych operatorów przekonali się już najbardziej wpływowi ludzie kina: król Hollywoodu Steven Spielberg i Ridley Scott, słynny twórca „Łowcy androidów” oraz „Gladiatora”. Pierwszy z nich od 10 lat powierza robienie zdjęć do swoich filmów Januszowi Kamińskiemu. Drugi – zamierza kontynuować współpracę ze Sławomirem Idziakiem rozpoczętą przy „Helikopterze w ogniu”, wojennym fresku o klęsce amerykańskich służb specjalnych w Somalii. Obaj są pod wielkim wrażeniem umiejętności Polaków. Chwalą ich za warsztatową sprawność, twórczą inwencję i wizjonerstwo.
Pochlebne opinie wystawiają naszym filmowcom nie tylko oni. Również reżyserzy kina niezależnego. Regularnie od wielu lat nazwiska polskich operatorów pojawiają się w czołówkach kultowych filmów takich jak „Dym” Wayne’a Wanga (Adam Holender) czy „Pulp fiction” Quentina Tarantino (Andrzej Sekuła). Można je ujrzeć także w wielu masowych produkcjach z hollywoodzkimi gwiazdami, jak choćby w „Fanie” z Robertem De Niro (Dariusz Wolski), „Okupie” z Melem Gibsonem (Piotr Sobociński) czy w „Speed” z Sandrą Bullock (Andrzej Bartkowiak). Gdyby policzyć wyróżnienia, jakimi zostali uhonorowani nasi operatorzy, wliczając w to branżowe A.