Turyści dostali się w ręce partyzantów maoistów w rejonie Lukli, dokąd himalaiści docierają samolotem, między innymi po to, żeby uniknąć dodatkowych opłat rewolucyjnych. Powyżej Lukli nie ma co jeść, dlatego partyzanci przebywają w dżungli poniżej. Ale i te rejony stara się kontrolować wojsko.
Maoiści toczą wojnę w Nepalu od 1996 r.
Rozpętali ją przeciwko królewskiej policji, armii i urzędnikom. Ale nie przeciw turystom. Turystów atakuje Bractwo Muzułmańskie w Egipcie. W Nepalu nie zdarzało się to nigdy. Wędrowcy na trekkingu mogli się czuć tam bezpiecznie.
Wśród Nepalczyków nie ma turystów, są tylko pomocnicy turystów, to znaczy szerpowie. Cudzoziemcy korzystają z ich usług, kiedy trzeba przenieść bagaże do bazy przed wspinaczką. I mają kłopoty tylko w dwóch przypadkach – jeśli przemycają narkotyki i kiedy wdają się w działalność misjonarską, to znaczy w nawracanie Nepalczyków z hinduizmu na cokolwiek innego. Jedno i drugie jest przestępstwem kryminalnym. Narkotyki, bo walka z nimi to trend w całej Azji, prozelityzm – bo Nepal to jedyne w świecie konstytucyjne państwo hinduistyczne. Zresztą Nepal ma dość własnych narkotyków, z którymi nie walczy. Walczy z importem. Tak samo jak walczy z importem religii. Król Nepalu jest wcieleniem Krśny, który jest wcieleniem Viśnu.
Turyści ciągną do Nepalu falami. Zaczęło się to pod koniec lat 60., w czasach hipisów, kontestacji i kontrkultury. Jeżdżono do Nepalu po miękkie narkotyki, słuchano muzyki himalajskiej, alpiniści mieli natomiast do zdobycia 8 z 14 ośmiotysięczników od Annapurny po Kanczendżongę.
Polskie eksploracje to himalaizm najlepszej światowej klasy. Polskie wyprawy nigdy nie miały problemów z Nepalczykami. Nigdy nic się nikomu nie stało, jeśli nie liczyć nieszczęśliwych wypadków w najwyższych partiach gór.