Sama idea, aby sprawcy wypadków ponosili finansowe konsekwencje własnej nieostrożności, jest słuszna. Dlaczego całe społeczeństwo ma płacić za leczenie ludzi, potrąconych przez pijanych czy niefrasobliwych kierowców, łamiących przepisy? Niech płacą za to sami sprawcy, a raczej ich ubezpieczyciel – przecież każdy z nich musi mieć polisę odpowiedzialności cywilnej.
Takie rozwiązanie, oprócz tego, że jest bardziej sprawiedliwe, mogłoby też zaowocować innymi pożytkami. Nasza służba zdrowia nie tylko nie radzi sobie ze zmniejszaniem marnotrawstwa, ale nawet z liczeniem kosztów. Ponieważ ciągle nie ma tak zwanych standardów leczenia – każdy szpital za leczenie identycznego schorzenia każe sobie płacić inaczej. PZU przeprowadziło niedawno ankietę wśród kas chorych i okazało się, że rozpiętość niektórych cen wynosi jak 1 do 20.
Nas się nie oszuka
Liczenia kosztów i ich obniżania można by się nauczyć od towarzystw ubezpieczeniowych, które są takimi kasami chorych, tyle że dla samochodów. Żaden blacharz czy lakiernik nie dostanie za wyklepanie czy pomalowanie samochodu po wypadku tyle, ile sobie zaśpiewa. Towarzystwa, w przeciwieństwie do służby zdrowia, już dawno wypracowały sobie standardy i wiedzą, ile co powinno kosztować, kiedy zaś koszty są nieuzasadnione.
Gdybyśmy w Polsce mieli prywatne kasy chorych – szybko by się z tym uporały. Prywatni ubezpieczyciele w przeciwieństwie do publicznych nie chcieliby płacić rachunków za leczenie „w ciemno”. – Są szpitale, w których połowę kosztów ogólnych stanowią rachunki za ogrzewanie, ponieważ zostały źle zbudowane. Żadne towarzystwo takich wyliczeń nie przyjmie – tłumaczy prywatny ubezpieczyciel. – Nas żaden szpital nie oszuka, może to robić z pracownikami kas.