Dorobek literacki Sary Kane liczy pięć niewielkich dramatów. „Miłość Fedry” to współczesna parafraza klasycznego tematu: udosłowniona, podkręcona, zwulgaryzowana w działaniach scenicznych i w języku. Niezbyt oryginalna: lepszych i gorszych wersji starych dzieł powstaje dziś na kopy, zwłaszcza w krajach, w których dramatopisarstwa uczy się na regularnych kursach. Dwa najbardziej „fabularne” utwory pisarki, „Zbombardowani” i „Oczyszczeni”, głęboko w swoim czasie podzieliły angielską krytykę; znaczna jej część nie była w stanie zaakceptować nagromadzenia okrucieństw (łącznie z kanibalizmem i wysysaniem gałek ocznych), obscenów i wynaturzonego seksu – choć niektórzy obserwatorzy, także nader szacowni, umieli dostrzec tu czyste, poetyczne tony. Czwarty dramat – „Łaknąć” – jest całkiem odmiennym, afabularnym strumieniem świadomości rozpisanym na równoległe monologi czterech bezimiennych postaci. Piąty utwór trudno właściwie nazwać dramatem. To luźne kartki notatek, pozostałe w papierach autorki, gdy ta powiesiła się na własnych sznurowadłach w toalecie kliniki psychiatrycznej, w wieku dwudziestu ośmiu lat. Czy potrafimy czytać utwory Sary Kane w oderwaniu od jej losów, nie wpisywać w ich artystyczne bilanse ceny, jaką zapłaciła sama?
Apologeci mówią: oczywiście, że możemy, te dzieła mają wartość samoistną. Trudno im jednak wierzyć na słowo, choćby w świetle ostatnich doświadczeń naszych reżyserów. Głównym kłopotem inscenizacji „4.48 Psychosis”, owego piątego, pośmiertnego utworu, po który sięgnął Grzegorz Jarzyna (koprodukcja Rozmaitości w Warszawie i Polskiego w Poznaniu), zdaje się właśnie niemożność odklejenia spektaklu od okoliczności powstania tekstu. Mamy na scenie psychiatryczną umieralnię z całą jej przyziemną trywialnością: z histerią brata i kochanki, ze sterylną obcością lekarzy, z przedśmiertnymi wizjami, niezbyt wykraczającymi poza psychologiczne oczywistości.