Głośnych premier krajowych w ostatnim czasie nie mieliśmy; była natomiast impreza artystyczno-towarzyska, czyli uroczystość wręczania polskich nagród filmowych, zwanych nieco pompatycznie Orłami. Mają one przypominać amerykańskie Oscary. Niestety, spektakl transmitowany na żywo przez telewizję publiczną różnił się od hollywoodzkiej imprezy mniej więcej tak jak nasze kino akcji od amerykańskiego pierwowzoru, to znaczy przypominał parodię. Żeby była jasność, nie mam nic przeciw temu, by niezależni filmowcy sami się oceniali, tym bardziej że na forum międzynarodowym nie chcą nas nagradzać, ale jeżeli już przystępuje się do tej zabawy, to z należną powagą. Tymczasem w Teatrze Wielkim zabrakło wielu laureatów, aktorzy wręczający statuetki kolegom wypadali na ogół kompromitująco, odznaczani nie okazywali przesadnej radości, a niektórzy przemawiając próbowali załatwić jakieś sprawy. (Niech się pan Zbigniew Zapasiewicz nie obraża, on był jednym z nielicznych wyjątków). Trudno, jeżeli filmowcy nie szanują się sami, nie mogą tego oczekiwać od nas.
Samotni w sztucznym świecie
Coraz wyraźniej widać, że głównym problemem środowiska filmowego nie jest bynajmniej brak środków finansowych (chociaż istotnie będzie ich mniej, bo telewizje obcinają wydatki). Największe kłopoty mają filmowcy sami z sobą – jest to mianowicie kryzys mentalny, związany ze zmianą definicji zawodu reżysera, która dokonała się samorzutnie, ale bez sprzeciwu samych zainteresowanych. Kiedyś artyści byli porównywani z wielkimi wieszczami, w najgorszym razie nazywano ich inżynierami dusz ludzkich, teraz ich miejsce zajęli wykonawcy produkcji seryjnej, przeznaczonej do natychmiastowej sprzedaży. Dominuje myślenie komercyjne, nie zawsze prowadzące do końcowego sukcesu, owszem, bywa, że na dzieło przeznaczone dla masowej publiczności nie przychodzi pies z kulawą nogą, co jest dla twórcy ostatecznym upokorzeniem.