Zamachy stanu i przewroty polityczne rzadko kiedy są jedynie rezultatem przywódczych ambicji jednostek. Mieliśmy zresztą u zarania Polski Odrodzonej i taki przypadek, gdy w nocy z 4 na 5 stycznia 1919 r. grupa spiskowców kierowana przez pułkownika Mariana Januszajtisa, księcia Eustachego Sapiehę, Tadeusza Dymowskiego i Jerzego Zdziechowskiego aresztowała premiera Jędrzeja Moraczewskiego i kilku jego ministrów. Do zamierzonego aresztowania Józefa Piłsudskiego nie doszło, bo zamach stanu zlikwidował szef Sztabu Generalnego gen. Stanisław Szeptycki, który postawił na baczność usiłujących go aresztować żołnierzy i na tym ta operetkowa impreza się zakończyła. Chodziło tu zresztą nie tyle o ambicje przywódcze, co zwykłą głupotę polityczną.
Dwaj mocni ludzie
To co wydarzyło się w maju 1926 r., miało przyczyny o wiele głębsze. Uchwalona w marcu 1921 r. konstytucja wyposażyła prezydenta w bardzo niewielkie uprawnienia sprowadzając głowę państwa do roli właściwie wyłącznie reprezentacyjnej. Twórcy konstytucji liczyli się bowiem z tym, że o urząd prezydenta ubiegać się będą dwaj mocni ludzie: Józef Piłsudski i Roman Dmowski. Nie ubiegali się i w rezultacie przypadku, który w polityce wcale nie jest rzadkością, pierwszym prezydentem został Gabriel Narutowicz, zamordowany po tygodniu przez Eligiusza Niewiadomskiego.
To polityczne morderstwo, dokonane w klimacie nienawiści wytworzonym przez kampanię prasową obozu narodowego, wstrząsnęło opinią publiczną Józefa Piłsudskiego, zaś utwierdziło w przekonaniu, że system polityczny stworzony przez Konstytucję Marcową ma zgubne dla Polski konsekwencje. Należało go zmienić i w tym celu należało zdobyć władzę.