U pięcioletniego Marcina rozpoznano nowotwór złośliwy gałki ocznej. Lekarze poinformowali rodziców, że chcąc ratować syna muszą zgodzić się na usunięcie chorego oka. Odmówili. Wypisali dziecko ze szpitala, przez pół roku jeździli z nim na drugi koniec Polski do bioenergoterapeuty i leczyli torfowym preparatem Tołpy. Stan oka się pogarszał, więc wrócili z Marcinem do lekarzy, którzy kiedyś chcieli go operować. Okazało się, że nowotwór przekroczył już ściany gałki ocznej. Teraz jedyną szansą na uratowanie chłopca było czyszczenie całego oczodołu i wycięcie powiek.
To jedna z najtragiczniejszych historii, które usłyszałem zbierając materiał do niniejszego Raportu. Nie dowiedziałem się o niej ani z „Uzdrawiacza”, ani z „Poradnika Uzdrawiacza”, ani z miesięczników „Szaman” i „Przepisy Medycyny Ludowej”. O Marcinie opowiedziała mi okulistka, bo rodzice chłopca ukrywają to, co zrobili. Nie chcą powiedzieć, ile pieniędzy wydali na leczenie syna ziołami. Boją się ujawnić, który bioenergoterapeuta dawał im tyle nadziei, zamiast nakazać, by czym prędzej wrócili z chłopcem do szpitala. – Chorzy rzadko się przyznają, że korzystali z oferty uzdrawiaczy – mówi prof. Jacek Jassem, kierownik kliniki Onkologii i Radioterapii AM w Gdańsku. – Miałem niedawno pacjentkę chorą na raka piersi z sińcami na plecach. Nie chciała powiedzieć, skąd się wzięły. Okazało się, że po akupresurze, czyli silnym masażu uciskowym. Do sądu sprawy nie odda, bo mówi, że cierpiała na własne ryzyko.
Chorzy wierzą znachorom bardziej niż lekarzom. Wystarczy niczym nie potwierdzone świadectwo choćby jednej uzdrowionej osoby. W „Uzdrawiaczu” i „Szamanie”, dostępnych w każdym punkcie sprzedaży prasy, łatwo znaleźć mnóstwo ogłoszeń uzdrowicieli wraz z listami wdzięcznych pacjentów.