Archiwum Polityki

Polska Mała Brytania

Wizyta polskiego prezydenta obfitowała w momenty miłe i symboliczne. Aleksander Kwaśniewski w lot uczył się Ameryki, a prezydent Bush dawał do zrozumienia, że chce w nim widzieć lidera „nowej Europy” – tej, która bez wahania poparła wojnę z terroryzmem i demokratyczny kapitalizm. Czy wielki osobisty sukces polskiego przywódcy uda się przekuć w sukces całego kraju?

Wizyty państwowe rzadko przesądzają o biegu historii. Poczucie przełomowej chwili mogliśmy przeżywać, gdy obie izby Kongresu owacją na stojąco przyjęły 13 lat temu „osobę prywatną”, Lecha Wałęsę. Dwa lata później, 20 marca 1991, Wałęsę już jako prezydenta witał przed Południowym Portykiem Białego Domu prezydent George Herbert Bush. Nie było takiego upału i tak drobiazgowych kontroli jak teraz, gdy w tym samym miejscu ponad jedenaście lat później 17 lipca prezydent Bush junior witał następcę Wałęsy – Aleksandra Kwaśniewskiego. Ale słowa i emocje szybowały tak samo wysoko.

Jedenaście lat temu świat wciąż jeszcze przeżywał „jesień narodów” – demontaż realnego socjalizmu w Europie Środkowej. Prezydent Wałęsa mówił do Busha-seniora: „Polska nie jest światowym mocarstwem, jej działania nie mają wymiaru globalnego. Ale to Polska jako pierwsza w Europie Środkowej weszła na ścieżkę wolności i toruje drogę innym narodom wyzwalającym się z komunizmu”. Bush ojciec odpowiedział konkretami: zabiegaliśmy, by Klub Paryski zredukował dług Polski o 50 proc., chcemy zredukować wasz dług wobec Ameryki o 70 proc., poprosimy Kongres o zwiększenie przyszłorocznej pomocy dla nowych demokracji do 470 mln dol. „Niech Bóg błogosławi Pana, Panie Prezydencie, niech Bóg błogosławi Amerykę” – zakończył Wałęsa.

Gorycz w rodzinie „W”

„God bless America” – powtórzył jak echo prezydent Kwaśniewski, kończąc swoje przywitanie Ameryki przed Białym Domem. Amerykanie nie mają wątpliwości, że Bóg jest po ich stronie, choć szczegółowo wolą w to nie wnikać. W samym stołecznym Waszyngtonie są świątynie protestantów, katolików, muzułmanów, żydów i buddystów. Czy chwalą tego samego Boga? Na wszelki wypadek pojawił się pomysł, by w sferze publicznej wprowadzić obowiązkowe ślubowanie lojalności „w imię jednego Boga”, co trudno pogodzić z zapisaną w konstytucji – tej największej świętości republiki amerykańskiej – zasadą rozdziału państwa i Kościołów.

Polityka 30.2002 (2360) z dnia 27.07.2002; Temat tygodnia; s. 16
Reklama