Kłopotów z przeniesieniem „Hanemanna” na scenę można było się spodziewać poniekąd z góry. Powieść Stefana Chwina (Paszport „Polityki” 1996) rozgrywająca się w powojennym Gdańsku była już kiedyś przedmiotem inscenizacji: realizował ją w Koszalinie Sebastian Majewski, reżyser wsławiony świetnym uscenicznieniem „Prawieku” Olgi Tokarczuk. Klęskę poniósł był druzgocącą; z przedstawienia nie było czego zbierać. I było widać jak na dłoni, że proza ta stawia opór reżyserskim zabiegom, że jej rytm nie chce dać się przekształcić na działania sceniczne. O drugie z kolei podejście pokusiła się Izabella Cywińska, chętnie adaptująca literaturę niedramatyczną: prozę, reportaż, dokument. Ostatnio z sukcesem inscenizowała w Teatrze Telewizji fragmenty epiki całkiem niescenicznej: „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego, wyglądało więc, że i w potyczce z prozą Chwina nie jest bez szans. Trafiła jednak kosa na kamień.
Podstawową materią gęstej narracji „Hanemanna” jest wszakże opisowy konkret: szereg szczegółów – przedmiotów, okruchów, wizerunków przeszłości, oddanych przez pisarza z fotograficznym pietyzmem. To one są materialnym (i emocjonalnym) świadectwem tożsamości miejsca, które właśnie z woli historii swą tożsamość utraciło. Są świadectwem ciągłości tam, gdzie wszystko stało się ruchome: wojna przeorała świat, Niemcy znikli w śmiertelnym pośpiechu, wschodni osiedleńcy niepewnie wchodzą w ich salony i sypialnie, szaleje pofrontowy bandytyzm, bezpieczniackie porządki i pogromowe nastroje. Osamotniony, otoczony nieufnością Hanemann, jeden z nielicznych pozostałych, sam zda się bezużytecznym bibelotem na podłodze którejś z willi Gdańska A.D. 1945. Jego trwanie ma w sobie coś z bezwładu martwego przedmiotu, choć przedmiot ten – przy całej bierności – odczuwa, myśli, próbuje znaleźć własne miejsce.