Jest to dziesiąty z kolei Salon Plakatu i ów jubileusz – wydaje się – podziałał na twórców pobudzająco i sentymentalnie. Pobudzająco, bowiem naprawdę sporo jest prac dobrych, zważywszy iż selekcja nie była zbyt surowa (wystawiono 380 spośród 430 zgłoszonych prac). Sentymentalnie zaś, bo salę wystawową przenika artystyczny duch najlepszej rodzimej tradycji. Oczywiście tych tradycji dałoby się wskazać wiele, albowiem i tzw. szkoła polska nie była jednorodnym stylistycznie zjawiskiem. Był zatem styl Starowieyskiego: erudycyjny, często szokujący, nawiązujący do dawnego malarstwa i motywów surrealistycznych. I styl Świerzego: rozmalowany, bliski poetyce pop-artu. I świadomie prymitywizujący styl Młodożeńca, i kilka innych, wyrazistych i odrębnych. Ale przede wszystkim był styl Henryka Tomaszewskiego oparty na lakonicznym i wyrafinowanym symbolu i myślowym skrócie.
Mimo tych różnic wiele ich też łączyło: próba powiązania dobrego malarstwa z rebusami, odwoływanie się równocześnie do emocji i rozumu, zmuszanie do odczytywania alegorii, symboli, aluzji, zawoalowanych sensów. Wszyscy wybitni polscy plakaciści, którzy pojawiali się w kolejnych dziesięcioleciach, od Aleksiuna, Olbińskiego, Czerniawskiego, przez Sadowskiego i Stasysa aż po Pągowskiego, tę dobrą tradycję kontynuowali.
Ostatnia dekada to było prawdziwe Waterloo rodzimego plakatu. Nie tylko wyparty został na ulicach przez wielkie, krzykliwe i prymitywne billboardy, nie tylko rozpierzchli się gdzieś dawni wierni zleceniodawcy, ale też i artyści stracili do niego serce. W nowej rzeczywistości jedni zajęli się czymś innym, drudzy poddali się wymaganiom rynku i hamburgerowych standardów reklamy. I oto w Muzeum Plakatu w Wilanowie nieoczekiwanie wsiadamy w wehikuł czasu; wizyta zamienia się w nostalgiczną podróż w lata, gdy każdy płot oddzielający ulicę od budowy był małą galerią sztuki.