Archiwum Polityki

Proza jeźdźców i szeryfów

Coover od lat sięga po skonwencjonalizowane gatunki, by dokonywać ich parodystycznej demaskacji. Dlaczego jednak pod koniec stulecia postanowił zdemaskować western, którego schematyzm sam rzuca się w oczy?

Western opowiada o początkach amerykańskiej państwowości, każda więc próba jego weryfikacji musi być także propozycją przewartościowania amerykańskiej historii. A Coover w roli demistyfikatora jest wyjątkowo bezwzględny. W „Mieście widmie” prawo niczym nie różni się od anarchii, gwiazda szeryfa jest bezwartościowym pucharem przechodnim, wczorajszy gangster zamienia się w dzisiejszego szeryfa, a dzisiejszy szeryf w jutrzejszego bandytę. Typowy dla westernu czarno-biały obraz świata ustępuje miejsca nieustającej komedii pomyłek, kalejdoskopowej przemienności form i etycznemu bezhołowiu. Wszystko tu się przeobraża i zamienia rolami, zanika granica między widmem a rzeczywistością.

„Miasto widmo” wyrasta z przekonania o konwencjonalnym charakterze każdego obrazu świata. Pod tym względem między powieścią Coovera a głośnym „Mausem” Spiegelmana nie widzę zasadniczej różnicy. Spiegelman udowodnił, że komiks nie jest ani bardziej, ani mniej odpowiednim gatunkiem do opowiadania o Zagładzie niż, powiedzmy, film fabularny. Są to bowiem równie sztuczne konstrukcje, nadające doraźny kształt czemuś, co się kształtowaniu wymyka.

W dziejach literatury Coover zajmuje miejsce obok pisarzy postmodernistów takich jak John Barth, John Hawkes czy William Gass. Ich eksperymenty literackie elektryzowały ongiś czytelników, dziś przechodzą bez echa. Czy dlatego, że jest to nurt pożerający własny ogon? Nie sądzę. Ta awangardowa literatura jest bowiem z nami na co dzień. Zabiegi metaliterackie i parodystyczna poetyka bezboleśnie przeszły do najbardziej typowej sztuki XX wieku, jaką jest film.

Polityka 42.2001 (2320) z dnia 20.10.2001; Kultura; s. 58
Reklama