Od pół roku pogłoski o kłopotach finansowych SwissAir Group stawały się coraz bardziej alarmujące, a oskarżenia szefa Mario Contiego, który przedtem był dyrektorem finansowym koncernu żywnościowego Nestle, że nie zna się na lotnictwie – coraz bardziej prawdopodobne. Dzisiaj mówi się, iż to pycha pchała go do budowania wielkiego imperium lotniczego, że uwierzył w szwajcarski geniusz menedżerski (choć sam jest absolwentem Harvardu). Z biurowca przy niewielkim lotnisku Kloten koło także niewielkiego miasta Zurich w niewielkim kraju rzucił wyzwanie największym europejskim liniom jak British Airways i Lufthansa. Chciał pod swoim berłem zgromadzić linie lotnicze z Belgii i Portugalii, Francji i Turcji, Polski i RPA – aż wreszcie okazało się, że to imperium łamie się pod własnym ciężarem.
Życzliwi krytycy wskazują, że wydarzenia 11 września wpędziły w kryzys niejedną linię lotniczą. Ale żadna nie doznała takich upokorzeń jak szwajcarska: wszędzie, nawet w rodzinnym Kloten, odmawiano zatankowania benzyny na kredyt, w Londynie zaaresztowano na poczet długów dwa samoloty, do Brukseli nie próbowano nawet polecieć, bo groziło to samo. Inne linie lotnicze nie chciały przyjmować na pokład pasażerów z biletami SwissAir w obawie, że nigdy nie zobaczą należności.
Atak na Nowy Jork i Waszyngton przyspieszył tylko godzinę prawdy. Akcje SwissAir Group zamieniły się w kupkę makulatury: staniały o 97 proc. Szwajcarski minister finansów Kasper Villiger, starając się przekonać czołowe banki kraju, żeby wespół z rządem wysupłały kilka miliardów franków na ratowanie narodowej linii lotniczej, użył argumentu niezwykłego w fortecy gospodarki wolnorynkowej: – Stawką jest reputacja Szwajcarii! Ale stawką jest także reputacja polskiego przewoźnika PLL LOT.