Sztuczkę ze skrzynią o podwójnym dnie umie pokazać każdy prestidigitator w pierwszym lepszym cyrku. Piękną dziewczynę wkłada się do pudła, czary mary - i pod wiekiem pusto. Wieko zatrzaśnięte, parę magicznych ruchów - i zguba z powrotem wyłania się ze skrzyni. Wdzięczne uśmiechy, brawa. W lodowatym, czarno-białym cyrku oberiutów, rozkręconym na scenie warszawskiego Studia przez Litwina Oskarasa Korsunovasa, niewyszukany trick nie budzi uśmiechu na twarzach widzów. Rozbawienie skutecznie grzęźnie w gardle.
Jak nazwać to coś, czym niespełna trzydziestoletni Litwin operuje po mistrzowsku? Z czego budowany jest ów sceniczny fajerwerk w tonacji moll, tak zasadniczo niepodobny do niczego, co oferuje nam ostatnio polski teatr?
"Oberiu" - Objedinienije Riealnogo Iskusstwa, Zjednoczenie Sztuki Realnej - to grupa poetycka (szerzej: wiążąca artystów z wielu dziedzin), działająca w Leningradzie w samej końcówce lat dwudziestych. Właśnie w chwili, gdy rozkwitająca sztuka pierwszego porewolucyjnego okresu była definitywnie rozdeptywana butami politruków. Oberiutów rozdeptano także; ich rozproszone dzieła mogły z powrotem zaistnieć w publicznym obiegu dopiero po Chruszczowowskiej odwilży. Wtedy przeniknęły za granicę ZSRR: do Polski (przekład "Elżbiety Bam" Daniiła Charmsa w 1966 roku) i na Zachód. Kształtowała się, jak mawiał Andrzej Drawicz, międzynarodowa oberiutologia; zachwycano się oryginalnością metafor i skojarzeń, śledzono pokrewieństwa z zachodnimi rówieśnikami. Pokrewieństwa ograniczone, rzecz jasna, odmiennością doświadczeń: surrealiści znad Newy brali na własnej skórze groteskę, okrucieństwo i absurdy, jakich nie wymyśliłby poeta z normalnego kraju. Porównywani z oberiutami dadaiści nazwę ruchu wzięli jak wiadomo od gaworzenia dziecka; oberiuci tymczasem musieli być dziećmi z miejsca dorosłymi. Dziećmi ze świadomego wyboru, dorosłymi z konieczności. Ze wszystkimi konsekwencjami tej discordii.
Polscy teatralni realizatorzy Oberiutów - Łukasz Czuj w Chorzowie czy Arkadiusz Jakubik w Szczecinie - chętnie operują kontrastem między absurdalnym humorem poetów a otaczającą ich coraz ciaśniej stalinowską rzeczywistością, także groteskowo deformowaną. U Korsunovasa nie ma żadnych odniesień historycznych wprost. Litwin doskonale wie, że próba bezpośredniego wzbudzania współczucia dla ofiar prześladowań sprzed trzech ćwiartek wieku mogłaby dziś przynieść co najwyżej obojętność.