Prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenko z początkiem żniw ogłosił tzw. tryb nadzwyczajny funkcjonowania państwa. "Osobyj reżim". W państwowej telewizji, podporządkowanej prezydentowi prasie, oficjalnym radiu odbywa się wielki propagandowy "bój o urodzaj". Bitewna frazeologia, potoki statystyk, kombajniści - rekordziści. Ale przede wszystkim troskliwy gospodarz, co dnia - niczym deus ex machina - lądujący helikopterem wśród łanów. Dla wielu mieszkańców Białorusi to farsa, której się wstydzą, dla większości jednak (bo prezydent cieszy się poparciem większości) kojący powrót w przeszłość.
Głubinka. Prawdziwa głubinka, czyli głęboka prowincja, trzysta kilometrów od Mińska, gdzieś między Mohylewem a Orszą. Rozgrzebana szosa kończy się w rejonowym miasteczku Dribino. Na końcu głównej ulicy Dribina stoi piętrowy, zatęchły budynek. Na końcu ponurego korytarza na piętrze - gabinet przewodniczącego kołchozu Dribinskij Mikołaja Jurkowa. W kącie zwinięty sztandar ze złocistymi pomponami, w przeszklonym meblu - puchary zdobyte, gdy Mikołaj Jurkow ze śmiertelną powagą aktywisty komsomołu, a potem działacza komunistycznej partii bił się o urodzaje i podnosił wydajność z hektara.
Mikołaj Jurkow siedzi przy starym biurku, poprawia okulary i bezgłośnie poruszając wargami przepisuje na czysto ze skrawków papieru swoją pięciozwrotkową odę do narodu białoruskiego. My, dziennikarze "Polityki", siedzimy przy stole, dzielimy 30 deka mortadeli, którą przewodniczącemu udało się zdobyć w sklepie i rozlewamy miejscową wódkę do tubek po filmach, bo kieliszki w biurze znalazły się tylko dwa, ogromne - do wina, wszak przewodniczący Jurkow zawsze uchodził za człowieka ascetycznego, niechętnego piciu za państwowe pieniądze.
Dlaczego niektórzy uważają, że jest źle?
Ten wiersz siedzi mu w głowie od dawna, ciągle go doskonali. Kiedy jeździ po polach swoim terenowym, zielonym samochodem (większość przewodniczących kołchozów ustawicznie jeździ po polach rozklekotanymi, zielonymi terenowcami), zapisuje lepsze kawałki na rozmaitych świstkach.
Wiersz jest o tym, do czego Jurkow doszedł po latach wiary w komunizm, tak wielkiej, że gdy coś nie szło jak trzeba (a przecież bez przerwy szło nie tak, jak trzeba), to Mikołaj Jurkow odczuwał głębokie, osobiste poczucie winy.
- Może dlatego - powiada - rozstanie z komunizmem przyszło nie tak trudno.