Zarzut pierwszy:
spaczona logika
W latach 90. zbudowano w Polsce progresywny system podatkowy. W teorii oznacza to, że poprzez podatki zabiera się coraz większą część dochodów tym obywatelom, którzy zarabiają więcej. Podatki w Polsce miały łagodniej traktować biednych, ostrzej - bogatych, a zatem być narzędziem "sprawiedliwości społecznej".
Rzeczywistość okazała się inna. W miarę upływu lat rozrastały się rozmaite ulgi podatkowe. Chociaż nominalne stawki opodatkowania były wysokie (na początku lat 90. wynosiły 20-30-40 proc., od 1994 do 1997: 21-33-45 proc., na 1997 zmieniono je:
20-32-44, a w 1998 r. ustalono: 19-30-40 proc.), to nikt takich podatków nigdy w Polsce nie płacił. Ze względów politycznych i fiskalnych manipulowano w Sejmie nie tylko przy skalach podatkowych, ale także przy progach podatkowych (które w 1993 r. zamrożono na poziomie 1992 i konsekwencje tego ponosimy do dzisiaj). W 1997 wprowadzono mniej korzystny sposób odliczania ulg.
Kiedy zsumować efekty wieloletniego majsterkowania przy podatkach, okazuje się, że przeciętne obciążenie podatkowe w Polsce nigdy nie przekraczało 20 proc. (np. w ub. roku wyniosło nieco ponad 17 proc.). Dla najniżej zarabiających przeciętna stopa opodatkowania wynosiła w ub. roku ok 15 proc., a dla wąskiej grupy najzamożniejszych - prawie 34 proc. Dodatkowy paradoks polega na tym, że emeryci i renciści są stosunkowo ciężej opodatkowani niż na przykład nisko zarabiający przedstawiciele wolnych zawodów czy drobni przedsiębiorcy.
Ulgi zachwiały więc pierwotną logiką progresywnego systemu podatkowego. Przeciętna skala rzeczywistych obciążeń podatkowych jest mniejsza niż się sądzi, co samo w sobie nie jest złe. Ale z odliczeń korzystają przede wszystkim ludzie najzamożniejsi, których stać na "wykupienie" sobie ulgi np.