Spielberga rozrachunek z wojną przebiega w skali między heroizmem i potwornością i różni się, w tych dwóch granicach, od dotychczasowego kina wojennego. Rozpoczyna się od inwazji w dniu 6 czerwca 1944 r. w Normandii. Żołnierze w łodzi desantowej wymiotują na własny mundur, z nerwowego lęku. Kanonada wybija ich prawie wszystkich. Obsada kolejnej łodzi, by się uratować, skacze do wody i toną przygnieceni zbyt ciężkim ekwipunkiem; na próżno szarpią taśmy usiłując się od nich uwolnić. Ci, którym udało się dotrzeć do plaży, padają pod ogniem; żołnierz, któremu wnętrzności wylały się z rozdartego brzucha, próbuje niedorzecznym gestem wepchnąć je z powrotem; inny odruchowo niesie w prawym ręku lewe ramię, które szrapnel oderwał mu w całości; jeszcze inny utracił twarz, która zmieniła się w jedną ranę ziejącą pod hełmem. Cała ta scena odbywa się pośród nieustannego łomotu pocisków, które, wydawałoby się, wypełniają przestrzeń, bo kamera - czyli my, widzowie - znajduje się tuż obok walczących, pełza wraz z nimi po piasku, i cała ta sytuacja, wraz ze swoim ogłuszającym hałasem, wciąga nas bez reszty, jest to przeszło dwadzieścia minut, podczas których zostaje zaatakowana nasza granica tolerancji, jak w kinie nie bywa.
Hollywood daje wycisk hitlerowcom
Porównajmy bowiem dla przykładu, jak to zwykle w kinie bywa, zaś jest okazja: mamy film, który podejmuje dokładnie tenże temat, i uchodzi za jedną z głównych pozycji wojennych: "Najdłuższy dzień", z roku 1972, parokrotnie pokazywany w naszej TV.
Wydawałoby się, że nie można zrobić lepiej, jeśli idzie zarówno o odtworzenie faktów, jak wystawność spektaklu: była to inscenizacja bestselleru Corneliusa Ryana, który zapisał relacje ośmiuset osób, świadków owej historycznej doby 6 czerwca 1944 r.