Zbrojną konfrontacją pachniało od początku urzędowania Zdzisława Prockiego, poprzedniego dyrektora, którego polityka cieszyła się poparciem większości personelu. Mówi się, że dzięki inwestycjom, jakie przeprowadził, szpital zmienił oblicze, stał się przyjazny pacjentowi. Ale najbardziej podobało się to, że Procki zdyscyplinował grono medyczne, którego zachowanie nacechowane było wyniosłością. Przestał się z gronem cackać i uciął wykonywaną na boku przy użyciu państwowego sprzętu prywatną praktykę niektórych lekarzy zabiegowców. W jego relacje z gronem wkradł się ton pokrzykiwania i ustawiania w szeregu. Ton uzasadniony nie tylko zaistniałą, zdaniem dyrektora, sytuacją, ale i faktem, że jest on emerytowanym kapitanem.
Lekarzom zabiegowcom, ludziom kulturalnym i wykształconym, nie podobało się, że przy cichym aplauzie personelu technicznego są łajani przez emerytowanego niższego oficera, dlatego szybko uformowali elitarny front odmowy, wątły liczebnie, ale wpływowy, skupiający chirurgię, ginekologię, anestezjologów, salowe, część pediatrii, niektóre pielęgniarki i położne (razem dwadzieścia kilka osób, w tym trzech ordynatorów). Przeciwko sobie mieli ponad pięciusetosobowy żywioł złożony z pozostałych lekarzy oraz ślusarzy, malarzy, elektryków, kucharek, salowych i sprzątaczek.
Panuje opinia, że władza wojewódzka od początku szukała kija na Prockiego. W końcu padło hasło, że jest niegospodarny. Według Krzysztofa Gądka, szefa szpitalnej "S", zarzut wyssany przez wojewodę kieleckiego z palca na zamówienie określonych kręgów. Zdaniem dr. Jacka Nowaczka, anestezjologa, jak najbardziej uzasadniony, jeśli wziąć pod uwagę choćby sprawę przetargu na modernizację kotłowni czy brak pokrycia w rachunkach za remont oddziału położniczego.
Nowaczek podkreśla, że wzywał popierające politykę dyrektora masy do opamiętania się, wyjaśniając, że pacjent nie przychodzi do szpitala dla elektryków, glazury czy okien, ale dla lekarzy, których gnębi dyrektor.