W naszym domu w sypialni stoi narysowany węglem autoportret dziadka. Ze względu na niesłychaną ekspresję i ogromną wrażliwość zawsze mnie fascynował. Dziadek narysował go w 1946 r. w polskiej niewoli, ponadto był podobno doskonałym pianistą.
Ja sam urodziłem się w 1971 r. Po raz pierwszy dziadek zainteresował mnie, gdy w latach 1992-94 zamiast służyć w Bundeswehrze odbywałem w Krakowie cywilną służbę zastępczą. Często wtedy bywałem w Oświęcimiu. Nawiązałem też bliski kontakt z byłym więźniem tego obozu. Oświęcim był dla mnie tym miejscem, w którym godność Niemiec została obrócona w popiół. Do podobnego barbarzyństwa nie był przedtem zdolny żaden inny naród.
Teraz jestem na cmentarzu w Potulicach i wsłuchuję się w słowa dr. Gustava Bekkera: "Tu Polacy umierali tylko dlatego, że byli Polakami. A po wojnie umierali tu Niemcy tylko dlatego, że byli Niemcami". Świeci słońce, cmentarz jest zadbany, a zgromadzeni są elegancko ubrani. Niektórzy z byłych polskich więźniów miejscowego kacetu mają na szyi chusty upamiętniające ich gehennę. Na plastikowych tabliczkach wpiętych w klapy widnieje napis "Polsko-niemieckie pojednanie w Potulicach". Czytam wspomnienia z Potulic opublikowane w "Ilustrowanym Kurierze Polskim": "Tam było piekło. Strażniczki bezustannie znęcały się nad więźniarkami. Były bardziej okrutne od mężczyzn i Schiller słusznie pisał, że kobieta potrafi być hieną. Zdarto ze mnie wszystkie rzeczy, nawet halkę i majtki. W zamian dostałam zakrwawiony i zawszony płaszcz po zamordowanej Niemce. Wcześniej młodziutki oficer UB katował tę Niemkę, kopał ją w brzuch i w piersi. Gdy półprzytomna leżała na ziemi, poszedł do kloaki, zamaczał but w odchodach i kazał jej to zlizywać. Gdy kobieta ta przestawała lizać, bił ją i kopał i w końcu wyzionęła ducha".
Dotychczas nigdy nie patrzyłem na Niemców jako na ofiary.