Fruwający meczet
Z Amsterdamu wylatuje kilkuset pasażerów, prawie sami Irańczycy. Niektóre kobiety już wtedy są zasłonięte. Ukazują tylko twarze, które pozbawione schowanych pod chustą włosów, czół, uszu, podbródków wydają się jednakowe. Podróżują z mężami, niewiele się odzywają. Reszta wygląda na Europejki. Ale wraz ze zbliżaniem się do Teheranu, na pokładzie samolotu rozpoczyna się wielka przemiana. W toaletach i na fotelach biznesowe kostiumy, spódniczki mini, bluzki, spodnie, nagie ręce, łydki, fryzury nikną pod płachtami materiału wyciągniętymi z podróżnych toreb.
Dwa dokumenty tej samej kobiety. W holenderskiej karcie identyfikacyjnej zdjęcie uśmiechniętej, atrakcyjnej czterdziestolatki. Bujne, pofarbowane na ciemny blond włosy. Żywe, zadziorne spojrzenie. W irańskim paszporcie otoczony czernią skrawek o trudnym do określenia wieku, ale raczej starej twarzy.
Samolot, który startował z Amsterdamu nie różnił się od tego, który wiózłby na wakacje do domu Włoszki lub Greczynki. W Teheranie lądował fruwający meczet. Wszystko wydawało się czarne. Na lotnisku wczuć się w klimat pomagały wielkie portrety surowo spoglądających ajatollahów. Zaskoczenie było bardziej natury estetycznej, bo w sumie przecież tak miało być. W końcu to osławiona Islamska Republika Iranu. Symbol wyraźny i jednoznaczny, jak mało który w świecie.
Tak też - potwierdzająco - na pierwszy rzut oka wyglądały ulice: wszechobecne ideologiczne muralia, czczące męczenników wojny z Irakiem, krzyczące "niech żyje" i "precz", przekazujące idee brodatych patriarchalnych przywódców o groźnych spojrzeniach. Najbardziej niesamowity jest chyba Chomeini, namalowany tak, że cały czas podąża wzrokiem za obserwatorem.