Ponad dwa lata rząd Beniamina "Bibi" Netanjahu utrzymywał się jedynie dzięki niezwykłym zdolnościom akrobatycznym szefa gabinetu. Często przypominał on mistrza rodeo ujeżdżającego koalicyjne konie, a jeszcze częściej iluzjonistę, który wyczarowywał króliki z cylindra. Podpisywał porozumienia z Palestyńczykami tylko po to, aby ich potem nie dotrzymywać, mianował i zwalniał ministrów, aby zadowolić kolejne żądania poróżnionych koalicjantów, a w gruncie rzeczy stwarzał, jak nie bez kozery twierdziła opozycja, wirtualną rzeczywistość polityczną: nawet we własnym gabinecie nie miał większości. W parlamencie, gdy wydawało się, że skłonny jest do porozumienia z Palestyńczykami, opozycyjna lewica rozpościerała pod linoskoczkiem sieć ratunkową; gdy zrywał rokowania z Arafatem - ratowała go skrajna prawica.
Podczas jego dwuletniej kadencji gospodarka krajowa utknęła na mieliźnie, bo pieniądze przeznaczone na rozbudowę infrastruktury płynęły na rozwój osiedli na Zachodnim Brzegu, a także, w sporej mierze, do nienasyconych kas ugrupowań religijnych. Edukacja narodowa znalazła się w rękach fanatycznego ministra z ramienia partii narodowo-religijnej, a inne ważne teki znalazły się w rękach ministrów, których najistotniejszą kompetencją było popieranie premiera. Jego były minister skarbu Dan Meridor oznajmił ostatnio, że "Bibi" nadał nowe znaczenie pojęciu pluralizmu: podzielił społeczeństwo na "dobrych" i "złych", zależnie od stosunku do jego osoby.
Zwolennicy i poplecznicy premiera do ostatniej chwili wierzyli, że zdarzy się cud, że znów uda się odroczyć przesilenie rządowe. Przecież dopiero przed miesiącem, gdy do laski przewodniczącego Knesetu wpłynął kolejny wniosek o wotum nieufności, "Bibi" uruchomił swój talent iluzjonisty i wyszedł z kryzysu obronną ręką. Tuż przed głosowaniem obiecał tradycyjnie wrogim mu posłom arabskim przyspieszenie procesu pokojowego, jeśli tylko nie dadzą mu upaść.