Socjologowie mówią o wojnie kulturowej pomiędzy tradycyjną moralnością, sławnym amerykańskim purytanizmem a luźniejszymi obyczajami i ocenami, które niesie pokolenie lat 60., uosabiane przez Clintona.
W całej historii politycznej Ameryki procedury impeachmentu nigdy dotąd nie wdrożono z dwóch powodów: była przepisem martwym, czysto teoretycznym, wymyślonym na wszelki wypadek, który miał się nigdy nie zdarzyć w obliczu majestatu najjaśniejszego demokratycznego władcy, strażnika prawa i konstytucji, następcy Jerzego Waszyngtona i Abrahama Lincolna, ludzi bez skazy.
Dziś nie ma już tabu: w kraju rządzonym przez prawników, zalanym powodzią skarg sądowych i odszkodowań - żadna konstrukcja prawna nie może być teoretyczna. Nieszczęście Clintona zaczęło się od tego, że skromna urzędniczka Paula Jones zażądała 700 tys. dolarów odszkodowania za to, iż młody gubernator stanu miał się rzekomo przy niej rozebrać i uczynić jej nieprzyzwoitą propozycję. W końcu Paula Jones dostała milion dolarów, ale za późno: machina prawna ruszyła, Clinton zaczął się wykręcać, na kłamstwie został przyłapany i prawnicy nie wypuścili go już z rąk.
Drugi powód to nieudana koabitacja polityczna demokratycznego prezydenta i republikańskiego Kongresu. Takie sytuacje, kiedy współrządzą razem dwa wrogie obozy, są na świecie układami stosunkowo nowymi, możliwymi tylko tam, gdzie nie tylko parlament, ale i prezydenta wybiera się w głosowaniu powszechnym (inne przykłady: Francja, Polska). Dotychczas prasa zwykle chwaliła i podziwiała współdziałanie polityków z różnych politycznych rodzin. Brawo koabitacja! - wołano, zapominając, że jest to układ z natury konfliktowy. Sprawa Clintona, choć natury prawnej i obyczajowej, stała się okazją do brutalnego starcia politycznego. Wyniki głosowania są nazbyt partyjne, żeby nie przyznać chociaż w części racji demokratom, którzy protestują przeciw "politycznej destrukcji".