Poczucie niespełnienia u zwolenników lustracji bierze się stąd, że oczekiwano na listach agentów nazwisk z pierwszych stron gazet. I to głównie polityków. Tymczasem na pierwszej liście tych, którzy przyznali się do pracy w służbach bezpieczeństwa PRL lub współpracy z nimi, znaleźli się prawnicy, przeważnie z mniejszych miejscowości. Wyraźnie zawiedzeni tropiciele musieli zadowolić się nazwiskiem prezesa Izby Wojskowej Sądu Najwyższego, którego fakt pracy w zwiadzie WOP podobno nie był dla jego przełożonych nigdy tajemnicą. Druga lista skierowana do druku w Monitorze Polskim też zawiera wyłącznie nazwiska prawników: sędziów, prokuratorów i adwokatów. Przypomnijmy więc - do Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który ma orzekać o zgodności z prawdą złożonych oświadczeń lustracyjnych, wpłynęło ich blisko 23 tys. Do pracy lub współpracy przyznało się ok. 300 osób. Rzecznik interesu publicznego informował wielokrotnie, że część oświadczeń zasadza się na nieporozumieniu lub nieznajomości ustawy. Przyznawali się ci, którzy według ustawy nie powinni byli tego czynić.
Podobno właśnie konieczność weryfikacji oświadczeń sprawia, że sąd dozuje opinii publicznej listę w cotygodniowych dawkach, według kryteriów całkowicie nieczytelnych. Dlaczego na pierwszy ogień poszli ci, a nie inni, dlaczego prawnicy, a nie politycy? Jeżeli lustracja miała służyć oczyszczeniu życia publicznego i uchronić władze przed możliwością szantażu niechlubną przeszłością (to były główne deklarowane motywy uchwalania ustawy lustracyjnej), to doprawdy na taki szantaż o wiele bardziej narażony jest parlamentarzysta, minister czy inny wysoki urzędnik państwowy niż prowincjonalny prokurator lub sędzia. Tymczasem rzecznik interesu publicznego oznajmia, że na razie nie interesował się członkami rządu.
W całym procesie prac nad ustawą lustracyjną o te nazwiska przecież chodziło, a nie o dwóch prawników z Ząbkowic Śląskich.