oraz Jackiem Kaspszykiem, dyrektorem artystycznym
Minęło już pół roku od przejęcia przez panów - z dobrodziejstwem inwentarza - ogromnego gospodarstwa kulturalnego, jakim jest Teatr Wielki. Co wówczas zastaliście?
Waldemar Dąbrowski: Weszliśmy do teatru mocno rozregulowanego, w którym sprawy artystyczne nie były właściwie ustawione. Z perspektywy zewnętrznej teatr był rozpoznawalny nie poprzez fakty artystyczne, ale poprzez towarzyszącą mu złą aurę. Zespoły, pozbawione klarownego przywództwa artystycznego, czuły się zagubione, a to zawsze w teatrze oznacza niewłaściwe rozłożenie akcentów, z niekorzyścią dla sztuki.
Jacek Kaspszyk: Powiem więcej, to był stan niewyobrażalnego nadwerężenia moralno-profesjonalnego. Istniał ogromny, ale niewykorzystany potencjał. Orkiestra w stanie uśpienia, to samo z solistami. Jedyny problem, jaki mieli, to ten, by dobrze było ich słychać na spektaklu.
Wróćmy do pierwszych dni. Od czego panowie zaczęli swoje rządy?
W.D.: Od obejrzenia wszystkich przedstawień, próby ich diagnozy i bezwzględnej oceny. Przyznam, że stan rzeczy mocno nas speszył.
J.K.: Speszył? Chwilami to było tragiczne. W październiku odwołałem wszystkie swoje koncerty, żeby posłuchać spektakli i dokonać pierwszych, najważniejszych poprawek. Później zaś przyszedł czas pracy od podstaw.
Z jakimi efektami?
J.K.: Jestem pozytywnie zaskoczony. Śpiewacy zaczęli śpiewać, orkiestra pracuje świetnie, chór także. Efekty artystyczne są coraz lepsze i to nie jednorazowe, premierowe, ale codzienne. Ale ten proces będzie trwał jakiś czas, bowiem nie da się od razu "odkręcić" wszystkiego.
Działają panowie metodą kija czy marchewki?
J.K.: Nie uznaję metod kapralskiej musztry. Wolę drogę tłumaczenia, przekonywania, a nie emocji.