Dziennikarz „Rzeczpospolitej” Bronisław Wildstein, wynosząc z archiwum Instytutu Pamięci Narodowej listę 240 tys. nazwisk byłych funkcjonariuszy milicji i tajnych służb PRL, agentów i kandydatów na agentów, chciał zapewne w ten sposób przyspieszyć proces powszechnej lustracji i otwarcia archiwów IPN. Ale skutek może być odwrotny. Nie wiem zresztą, o co dokładnie chodziło Wildsteinowi (to chyba zadanie bardziej dla psychologów), bo sam w tej sprawie raczej prawdy nie mówi. Teza, że chodziło o zwrócenie uwagi innych dziennikarzy na to, że jest taka lista, to zwykły wykręt: żeby zwrócić uwagę, wystarczyło powiedzieć, a niekoniecznie od razu kopiować indeks IPN i wpuszczać go w publiczny obieg. Tyle samo jest warte tłumaczenie, że wynoszący nie odpowiada za to, co inni zrobią z listą, ani że będą ją np. nazywać listą agentów. No bo jeśli to tylko (jak dziś twierdzi kierownictwo IPN) wyłącznie jawny spis zasobów, mający ułatwić orientację dokumentalistom, to po co było go wynosić na zewnątrz? Intencja jest klarowna: miało być właśnie tak, jak jest.
Ta lista będzie się rozprzestrzeniać jak wirus (prof. Kieres: „Z rąk do rąk przekazywana była informacja – Wildstein ma listę ubeków”). Wielu ludzi, zwłaszcza tych bardziej znanych czy możliwych do identyfikacji, a których nazwiska znalazły się w spisie, powinno teraz coś z tym zrobić: przyznać się, zaprzeczać, wystąpić do IPN o ustalenie ich statusu, słowem, oni sami, ich koledzy, bliscy, współpracownicy muszą się zabrać do powszechnej lustracji.
Taka zapewne była teoria, a jaka może być praktyka?
Po pierwsze, sam Wildstein (oficjalnie) i szef IPN prof. Kieres podkreślają, że w żadnym przypadku tego spisu z natury nie można traktować jako listy agentów.