O tym, jak na własnej skórze odczułem luki w ustawie o Instytucie Pamięci Narodowej i zostałem kimś innym, niż byłem w istocie.
Wszyscy chyba mamy silne poczucie, że mijający rok jest przełomem we współczesnej historii Polski, że kończy jakąś epokę, że teraz będzie już inaczej. Że treść Rzeczypospolitej się zmieni, a na pewno jej forma, i to niezależnie od numeracji. Z czym nas więc zostawia ten dziwny rok?
Tzw. lista Wildsteina pojawiła się w Internecie w czasie parlamentarnych ferii i żyła głównie życiem medialnym i towarzyskim. Teraz wezmą ją w obróbkę politycy. Partie już zgłaszają kolejne projekty ustaw rozszerzające katalog lustrowanych.
Dzięki „liście Wildsteina” agenci dłużej pozostaną nieznani, a proces poznawania prawdy o PRL został zamulony. Jednak Wildstein jest zadowolony, a zwolennicy totalnej lustracji wciąż go popierają. O co w istocie tu chodzi?
Lista Wildsteina wywołała medialną bijatykę. Z góry upatrzone pozycje zostały przez strony szybko zajęte, a słowna amunicja – odpalona. Niektórzy w bitewnym zapale chwytają cepy, starając się za wszelką cenę znokautować przeciwnika.
Każdy ma prawo do indywidualnej i odpowiednio honorowej reakcji.
Subtelności zaczynają się już na poziomie autorstwa.
Bernadetta Gronek, szefowa archiwistów w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie, zapewnia, że wbrew powszechnym obawom nie zatrudnia nawiedzonych lustratorów-misjonarzy. Owszem, na początku każdy był podekscytowany, że będzie miał dostęp do najczarniejszych tajemnic kraju. Potem emocje minęły. A teraz, gdy zbliżają się wybory pod znakiem wojny teczkowej, to jest już tylko ciężka benedyktyńska robota.