Pierwszy czwartkowy poranek tego roku. Gościem Katarzyny Kolendy-Zaleskiej w TOK FM jest prezes IPN Leon Kieres. „Stoję przed falą, która się do mnie zbliża – mówi dramatycznym głosem. – Falą udostępniania dokumentów. (...) Będzie wstrząs”. Wątek nadciągającej fali, która na światło dzienne wyrzuci peerelowskich agentów ukrytych w archiwach IPN, będzie w następnych dniach centralnym motywem mediów.
Na zdrowy rozum ci, którzy największą wagę przywiązywali do „odkrycia prawdy” i „ujawnienia agentów”, powinni zacierać ręce i czekać. Jednak 17 stycznia „Wprost” drukuje apel o powszechną lustrację dziennikarzy, a 25 stycznia Bronisław Wildstein opowiada o swojej liście w radiu RMF. Kiedy 29 stycznia „Gazeta” o niej napisze, tysiące niewinnych, którzy nie zamierzali zaglądać do swoich teczek, poczuje, że muszą się oczyścić. IPN zaleje lawina ich wniosków i wszystkie inne prace zostaną odłożone na bok. Gdyby tylko co dziesiąty umieszczony na liście miał być obsłużony w dotychczasowym trybie, ostatnia osoba z tej grupy dostałaby odpowiedź po 20 latach! Ujawnienie agentów zostało powstrzymane.
Dla tych, którzy mało się interesowali lustracją, było to zaskoczenie. Ktoś z IPN, kto dał Wildsteinowi listę, musiał zapewne wiedzieć, że wywoła lawinę, która zatrzyma „falę”. Dlaczego to zrobił? Czy był to cel sam w sobie, czy cena za osiągnięcie jakiegoś innego celu?
Lawina przeciw fali
Logika spiskowa podsuwa wersję celu ukrytego. Zatrzymanie „fali” mogło być celem zagrożonych ujawnieniem „agentów”. Także rozwodnienie własnej odpowiedzialności w wielkiej liczbie widniejących na liście osób o niejasnym statusie leży w interesie tych, których mroczna przeszłość miała stać się znana.