W czwartek wieczorem po powrocie do domu Jan Grosfeld, profesor, kierownik myśli społecznej Kościoła na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, usłyszał na automatycznej sekretarce głos przyjaciela: „Cześć, tu TW Krokodyl”. Zabawna forma skrywała przykrą treść: przyjaciel znalazł się na liście. Profesor też na niej był, o czym dowiedział się w ciągu dnia. Ale zachował się jak niewierny Tomasz, co nie uwierzy, jak nie zobaczy. Włączył komputer i wśród rzędu innych anonimowych imion i nazwisk odnalazł własne. – Pomyślałem, że moja wiedza o tym, że nie byłem współpracownikiem, już nie wystarczy. Stres płynie z tego, że funkcjonuję w sferze publicznej: na uczelni, w prasie, radiu i telewizji, wreszcie w Kościele.
Grosfeld złożył wniosek o udostępnienie teczki w IPN. Postąpił jak tysiące innych, sprowokowanych listą osób. Mimo że ujawniony w Internecie zbiór to przede wszystkim inwentarz warszawski, teczkami żyje cała Polska.
– Katowicki oddział IPN odwiedzały tygodniowo dwie, trzy osoby, teraz jednego dnia już kilkanaście – mówi Andrzej Sikora, dyrektor placówki. Podobnie jest w Gdańsku, Łodzi, Krakowie. W piątek w samej tylko Warszawie wnioski o wgląd do teczek złożyło około tysiąca osób. Kolejka się wydłuża.
Można powiedzieć: mieli szczęście. Na liście, zanim jeszcze ją upubliczniono, odnaleziono osoby, które jak prof. Jadwiga Staniszkis, publicysta Michał Komar, historyk opozycji Zbigniew Gluza czy artyści Violetta Villas, Jan Pietrzak, Daniel Olbrychski i Piotr Fronczewski ani agentami, ani współpracownikami nie były, co mogły udowodnić. W dużej mierze dzięki takim przypadkom nikt dziś oficjalnie nie mówi: to lista agentów. Ale myśli wędrują własnym tropem. Rodzina, sąsiedzi, znajomi, firma – niby nic się nie zmieniło, ale ludzie z listy analizują teraz każde spojrzenie, spuszczenie wzroku, ton głosu, niepokoją się, czy telefon będzie dzwonił tak często jak dotychczas.