Takiego porównania używają francuscy, włoscy i szwajcarscy strażacy. Inaczej nie potrafią opisać tego, co ujrzeli w środkowym odcinku tunelu, gdy wreszcie - trzeciego dnia akcji ratunkowej - dotarli do uwięzionych tam wraków samochodów. Właściwie określenie "akcja ratunkowa" straciło sens już w kilka godzin po stwierdzeniu katastrofy: było wykluczone, żeby ktokolwiek mógł ten kataklizm przetrzymać. By było jeszcze kogo ratować. W epicentrum pożaru, w połowie ponadjedenastokilometrowej podziemnej trasy, temperatura sięgała 1000 stopni C. Ze sklepienia tunelu odpadały betonowe bloki. Stopił się, a potem w proch się obrócił asfalt jezdni. Stąd czarne, morowe powietrze, buchające z obu stron Mont Blanc. Z oczywistych względów, których nikt nie chce nazywać po imieniu, ustalenie tożsamości wszystkich ofiar okaże się najprawdopodobniej niemożliwe. Podobnie jak wydanie ich zwłok rodzinom.
Owszem, kierowcy ciężarówek, korzystający regularnie z tego połączenia Francji z Włochami, za tunelem pod Mont Blanc nie przepadają. Mówią o nim: królicza nora, bo jest ciemny i ciasny (7 metrów szerokości, brak pobocza). Co roku jednak przeprawia się tędy przez Alpy 1,1 mln samochodów, w tym 800 tys. ciężarówek. Choć przejazd kosztuje 150 franków w jedną stronę. Nigdy nic złego tu się nie wydarzyło, a tunel istnieje już od ponad trzydziestu lat. Przez ten czas wypadki z ogniem przytrafiły się ok. 15 razy. Auta zawsze błyskawicznie gaszono, ofiar nigdy nie było, tunel się nie korkował. Koniecznym wymogom bezpieczeństwa czyniono zadość, instalując coraz to nowsze urządzenia alarmowe i kontrolne. Aż okazało się, że nie zdały się one najzupełniej na nic, jak choćby ścienne kamery, najpierw oślepione przez kłęby dymu, potem stopione w potwornym żarze.
Trzeba było aż takiego nieszczęścia, by wyszło na jaw, iż głosy przestrogi jednak się wcześniej podnosiły.